up, up and away!
Blog z trzymiesięcznej wyprawy do USA
czwartek, 21 kwietnia 2011
koszty wyprawy do USA
Nasza wyprawa, trwająca od 17.01.2011 do 15.04.2011 (89dni) kosztowała w sumie 31 300 PLN + 3800 PLN bilety lotnicze. Średnio wydawaliśmy 117$ dziennie (czyli 58,5$ dziennie na osobę), z tym, że część noclegów mieliśmy za darmo, dzięki couchsurfingowi i uprzejmości Pani Elżbiety. Dokładnie 37 noclegów, czyli 42% mieliśmy bezpłatnych. Resztę nocy spędziliśmy w hostelach, które okazały się bardzo fajnym rozwiązaniem. Noclegi w hostelach, we wspólnych pokojach kosztowały ok. 25$ za osobę (najtańszy w Lafayette 16$, droższe w Californi - ok, 30 $) Najdroższy był hostel w NYC - 44$/osoba/noc)
na obiady wydawaliśmy 10-20 $ dziennie (razem na nas obojga), z reguły nie przekraczaliśmy 13$. Płatki, owsianka i inne zakupy w markecie były tanie. Myślę że nasze dzienne wyżywienie zamykało się w 30$. Czyli samo jedzenie i spanie to koszt ok. 40$dziennie na osobę.
Oczywiście najdroższe były opłaty za transport. Zrobiliśmy kilka dużych skoków - z Orlando do Nowego Orleanu autobusem (greyhound), z Nowego Orleanu do Los Angeles pociągiem (Amtrak) z Los Angeles do Yosemite i San Francisco pociągiem, z Los Angeles do Waszyngtonu i z Nowego Jorku do Miami samolotem.
Dość często płaciliśmy za wstępy - najdroższe były: wycieczka w Everglades, Disneyworld i Kennedy Space Center, ale wszystkie były warte swojej ceny. 4 razy wypożyczyliśmy samochód, łącznie na 17 dni.
Tak jak mówiłam, wydawaliśmy średnio 117$ dziennie. Gdyby nie couchsurfing, ta kwota wzrosłaby mniej więcej do 144$ dziennie na nas obojga.
Nie wierzcie więc w bajania przewodnika Lonely Planet straszącego, że absolutne minimum, jakie trzeba mieć przy najbardziej budżetowym zwiedzaniu to 100$ dziennie na osobę. Cóż, nam, przy budżetowym, ale nie nazbyt oszczędnym podróżowaniu, wyszło 59$/osoba/dzień, a bez pomocy couchsurfingu byłoby 72$/dzień/osoba, czyli nadal znacznie mniej niż podaje przewodnik.
środa, 20 kwietnia 2011
Podsumowanie
Pierwszy wniosek jest raczej smutny - nasze zdanie o Polsce się pogorszyło. Porównanie z USA jasno wskazuje na to, że wszystkie te małe i duże irytujące niedoskonałości organizacji polskiego życia codziennego nie są wcale naturalną koleją rzeczy (jak nauczono nas myśleć), tylko polską (albo wschodnią) mentalnością. Zatłoczone dworce nie muszą śmierdzieć, usługodawcy mogą wykonywać swoją pracę porządnie, a kierowcy autobusów, sprzątacze i inni tego typu pracownicy mogą być mili. Obsługujący cię ludzie, mimo tego, że ich praca jest nudna, monotonna, kiepsko płatna i wymaga powtarzania tego samego zdania tysiąc razy dziennie, mogą się do ciebie uśmiechać szczerze i po prostu być uprzejmym, zamiast mierzyć cię znudzonym wzrokiem, wzdychać i mamrotać "następny".
Konfrontacja stereotypów z rzeczywistością doprowadziła do polepszenia się naszego zdania o USA. Stereotypy o dużej przepaści między bogatymi i biednymi oraz o niebywałej amerykanocentryczności się co prawda potwierdziły, ale nie w taki sposób jak się spodziewaliśmy. Po pierwsze bieda w USA oznacza całkiem co innego niż w Polsce. Standard życia i przeciętna zamożność są znacznie wyższe, w związku z czym za "biednego" uznawany jest ktoś kto w Polsce uchodziłby za niższą klasę średnią.
Wartość dolara jest w USA większa niż złotówki w Polsce. Kupując jedzenie w supermarkecie można spokojnie się wyżywić za ok. 7$ dziennie, jedząc obiad w fast foodach za ok. 12$. Ciuchy są dużo tańsze - w marketach można dostać porządne ciuchy za 5-20$ a nie za 30-100zł jak u nas. Mieszkania mają ceny w dolarach podobne jak w Polsce w złotówkach, wiec rata kredytu za dom to ok.2000$ miesięcznie - za normalnej wielkości mieszkanie wyjdzie ok. 1000$, oczywiście zależy gdzie. Ubezpieczenie samochodu jest droższe i wynosi ok. 1500-2000 rocznie, ale za to paliwo kosztuje mniej niż dolara za litr (3-4$ za galon). Także ogólnie koszty utrzymania są mniejsze niż u nas (w przeliczeniu 1PLN jak 1USD). Zarobki natomiast są, mniej więcej, takie jak u nas. Niewykwalifikowany sprzedawca zarabia ok. 1500$ miesięcznie, lepiej zarabiający mają ok.2-3 tys, a średnia i wyższa klasa średnia ma ok 5-10 tys. Czyli właściwie przedstawiciele wszystkich warstw społecznych mogą sobie pozwolić na więcej, niż ich odpowiednicy w Polsce. Jedynie prywatne szkoły są drogie i to nieproporcjonalnie drogie w stosunku do średnich zarobków. W miarę dobra podstawówka i ogólniak to wydatek ok. 20-30tys. $ rocznie, czyli tyle co mała pensja, a uniwersytet to ok. 40-60 tys. $ rocznie więc już całkiem niezła pensja. Oczywiście kształcenie podstawowe i średnie jest też publiczne, ale podobno na bardzo niskim poziomie. Także prawdą okazała się plotka o tym, że nie każdego stać na wykształcenie dzieci. Dla niektórych jest to olbrzymie obciążenie, wymagające posiadania oszczędności.
Przy tej ogólnej relatywnej zamożności społeczeństwa, zaskakująco dużo jest bezdomnych, co mogłoby potwierdzać legendarne rozwarstwienie społeczne, ale znowu - bezdomni amerykańscy mają się dużo lepiej niż nasi. Powody ich bezdomności są też inne - niemała grupa to ludzie którzy w taki czy inny sposób świadomie wybrali ten sposób życia. W przeciwieństwie do bezdomnych w Polsce są stosunkowo czyści, to znaczy na ogól nie śmierdzą na odległość. Chodzą w markowych ciuchach i jeżdżą (czasami) elektrycznymi wózkami inwalidzkimi. Kupują kawę w Starbucksie (sieć kawiarni) i jedzenie w McDonaldzie. Myją się i załatwiają w licznych publicznych toaletach. Śpią na plaży w ciepłych stanach (Miami Beach wieczorami zapełniało się bezdomnymi). Generalnie mają się dobrze i wydaje się, że nie wiele im brakuje. Wielokrotnie widzieliśmy bezdomnych usadowionych gdzieś na ulicy, wystawiających kubeczek na drobne i kartkę z prośbą o pomoc i... czytających książkę, lub grającego na konsoli. Żyć, nie umierać!
Czyli niby są duże różnice w poziomie zamożności i duże rozwarstwienie społeczne, ale z drugiej strony ludziom generalnie żyje się lepiej i wszystkie szczebelki drabiny społecznej są położone wyżej niż to jest w Polsce.
Jeśli chodzi o amerykanocentryczność to faktycznie można ją zauważyć. Ludzie postrzegają wszystko przez pryzmat amerykański i do Ameryki porównują, ale też są ciekawi jak to wygląda gdzie indziej i wszyscy chętnie słuchali jak wygląda rzeczywistość w Polsce i Europie, także przykładów amerykańskiego nadęcia i sięgania wzrokiem wyłącznie do czubka własnego nosa nie mieliśmy okazji obserwować. Zdecydowana większość Amerykanów z którymi rozmawialiśmy była tak czy inaczej dumna ze swojego kraju i uważała, że USA jest wyjątkowym i wspaniałym miejscem. Nie wszyscy byli zadowoleni z obecnej, czy przeszłej polityki/sytuacji czy jakiś innych aspektów, ale wszyscy byli dumni. Jednocześnie też wydaje nam się, że trzeba im przyznać prawo do czucia się ważnymi i wielkimi, po prostu dlatego, że to oni, a nie żadne inne państwo może się pochwalić tak istotnymi dokonaniami, taką ilością i jakością wybitnych ludzi i taką przyrodą (być może jesteśmy już skażeni amerykańskim piarem). Zwiedzając amerykańskie muzea, w tym centrum lotów kosmicznych im. Kennedyego i przemierzając ten kraj uświadomiliśmy sobie, że Polska, której wyjątkowość tak często się u nas podkreśla, w rzeczywistości jest tylko (i zarazem aż) jednym z wielu krajów europejskich. Nie chcę przez to powiedzieć, że jest jakaś gorsza od innych krajów, ale też nie jest lepsza ani bardziej niezwykła. Podczas gdy Stany Zjednoczone... stanowią na świecie jednak inną jakość.
Amerykanie indywidualnie też okazali się znacznie fajniejsi niż się spodziewaliśmy. Chociaż zauważyliśmy tendencję do upraszczania wszystkiego i posługiwania się zgrabnymi sloganami, szczególnie w poglądach politycznych, to nie mamy wrażenia, że są jacyś głupsi albo mniej wykształceni od Europejczyków, a przecież o takie poglądy nie trudno w Europie. Przy tym są od nich dużo milsi i bardziej otwarci. Ogólna sympatyczność i uprzejmość jest widoczna na każdym kroku o czym już trochę pisałam. Zaobserwowaliśmy też jeszcze inną pozytywną cechę - ludzie są bardziej tolerancyjni i łatwiej akceptują inne style życia i wybory. Objawia się to z jednej strony akceptacją obecnych wszędzie ludzi o innych kolorach skóry czy innym sposobie ubierania się. Chcę tu podkreślić, że nie jest tak, że ludzie są znieczuleni i obojętni na inność. To jest raczej akceptacja i tolerancja. Widzieliśmy taką przykładową scenę:
obok nas w pociągu jechał chłopak z tatuażami na całym ciele, w tym na odsłoniętych częściach rąk i nóg oraz na twarzy - dokładnie na czole. My, Polacy, zerkaliśmy na niego ukradkiem i staraliśmy się nie gapić, żeby nie wyjść na niegrzecznych, albo żeby nie wpakować się w żadną nieprzyjemną sytuację. Przechodząca obok starsza pani, Amerykanka, spostrzegłszy tego gościa zawołała : "Trochę masz tych tatuaży!" i przysiadła się do niego, żeby zapytać co go do tego skłoniło! I to w sposób całkowicie serdeczny i przyjazny - z zaciekawieniem i zdziwieniem, a nie z pogardą czy wzburzeniem. Chłopak odpowiedział na to z uśmiechem i bardzo uprzejmie, że siedział w więzieniu przez ostatnie (chyba) 10 lat i właśnie wyszedł na wolność.
Patrzeliśmy na tą scenę osłupiali. Nie wyobrażam sobie, żeby w Polsce
a) jakakolwiek staruszka odważyłaby się zagadać do pokrytego tatuażami, groźnie wyglądającego, młodego mężczyzny
b) wyraziła ciekawość i odezwała się przyjaźnie
c) wytatuowany mężczyzna również odezwałby się przyjaźnie i bez kłopotu przyznał, że ma tatuaże z więzienia
d) staruszka na informację o więziennej przeszłości swojego poznanego w pociągu rozmówcy nie wyraziła lęku i pogardy tylko kontynuowała rozmowę
Wyobrażam sobie za to, że w Polsce staruszka widząca tego chłopaka w pociągu przewróciłaby oczyma, skrzywiła się i po oddaleniu się o kilka metrów wymamrotałaby coś o tym dokąd ten świat zmierza, a chłopak spojrzałby na nią spod byka i rzucił coś o starych prukwach...
Kolejnym aspektem tej daleko idącej tolerancji jest to, że Amerykanie nie boją się szczerze odpowiadać na pytania. Mam na myśli takie zwykłe sytuacje z codziennego życia - jeśli np. ktoś zaproponuje spotkanie, Amerykanie mogą odmówić, bez martwienia się, że ktoś się na nich obrazi, albo że zrobią komuś przykrość. Prosta i szczera odmowa nie jest krępująca ani dla pytającego, ani dla odpowiadającego. Rodzi to naszym zdaniem zdrowsze relacje społeczne, w których trudniej dochodzi do nieporozumień i trudniej jest kogoś nieumyślnie obrazić.
Mile zaskoczyła nas też gościnność mieszkańców USA. Co prawda najwięcej czasu spędzaliśmy z członkami organizacji zrzeszających ludzi oferujących swoją gościnę - można się więc spodziewać, że będą gościnni - jednak z gościnnością spotkaliśmy się też u przypadkowo spotkanych ludzi, którzy po krótkiej, całkowicie przypadkowej rozmowie zapraszali nas do wspólnego spędzenia czasu i fundowali obiad.
No dobrze, zejdę trochę z wychwalania ludzi i powychwalam trochę inne rzeczy, które znaleźliśmy za oceanem.
Było dużo drobiazgów, które zwróciły naszą uwagę. Ogólnie można by powiedzieć, że było dużo wszystkiego. Dużo wszelkiego typu infrastruktury ułatwiającej życie. Łatwy dostęp do publicznych poidełek i toalet oraz wysokie standardy czystości w tychże. Zawsze był papier i mydło, prawie zawsze było świeżo posprzątane. Cała infrastruktura dla niepełnosprawnych, umożliwiająca im całkiem normalne funkcjonowanie. Szerokie i raczej dobre, choć i tak zatłoczone drogi. Infrastruktura turystyczna z obowiązkowym visitors center i gift shopem wypełnionym wszelkimi bajerami, jakie można sobie wymyślić.
Ale najbardziej rzuca się w oczy ogólna duża komercjalizacja przestrzeni, to znaczy wszelkiego typu sklepy i punkty usługowe są po prostu wszędzie. Gęściej i więcej niż u nas. Powoduje to oczywiście większy dostęp do wszelkiego typu usług, szczególnie, że z ogromną ilością idzie w parze relatywnie niska cena. Ale nie tylko usługi występują w obfitości - jest też większy wybór i jakość dóbr. Kilka smaków coca-coli, root beer, koktajle owocowe (tzw. smoothies), doskonałe szejki przygotowywane na poczekaniu z dowolnie wybranego rodzaju lodów, proszek do robienia naleśników (nie, nie mąka :) taki proszek co już wszystko zawierał, nawet jagódki), niespotykane u nas rodzaje płatków śniadaniowych, miliony rodzajów sosów słodkich i ostrych, fenomenalne ciastka to tylko kilka przykładów produktów, za którymi już tęsknimy... Poza tym robił na nas wrażenie ogromny wybór praktycznie wszystkich istniejących rzeczy od ciuchów przez książki po sprzęt elektroniczny. Przed wyjazdem nie mieliśmy wrażenia, że w polskich marketach, czy ogólnie sklepach jest mały wybór - przynajmniej ja nie miałam, bo Maniuch czasem narzekał, że tego czy tamtego nie może dostać. Teraz widzę, że nasz kapitalizm jest raczkujący - tak w dostępności i różnorodności dóbr i usług jak i w jakości tychże.
poniedziałek, 18 kwietnia 2011
zdjęcia z Nowego Jorku.
https://picasaweb.google.com/maaniuch/NowyJorkNowyJork#
sobota, 16 kwietnia 2011
zdjęcia
Będę teraz stopniowo publikować zdjęcia z ostatnich dwóch tygodni, także zapraszam do galerii.
Pierwsza transza już w internecie: https://picasaweb.google.com/maaniuch/PhiladelphiaPensylwania?fgl=true&pli=1#
Nowy Jork - c.d.
Jeszcze parę drobiazgów które się nie załapały.
Greenpoint- siedziba Polaków - byl super-śmieszny. Ludzie faktycznie mowili tam po polsku i napisy tez byly po polsku. Jednak wygląd calej okolicy, w tym lokalna odmiana polskiego, byl zabawny - mieszanka amerykansko-polska. Najłatwiejsze do opisania są mieszanki językowe: "kup jedną, a drugą dostaniesz 50% OFF!" Ale najciekawsze są mieszanki kulturowe.
Jak dało sie łatwo zauważyć podczas calej naszej wyprawy, Amerykanie uważają, ze każde miejsce jest dobre, zeby powiesić flagę narodową. Symbole narodowe sa po prostu wszędzie- od gum do zucia po trawniki. W Polsce tak nie jest i jesli ktos powiesi bialo-czerwoną na swoim sklepie to tylko z okazji jakiegos święta, albo dlatego, ze jest jakims skrajnym prawicowcem-nacjonalista. W polskiej dzielnicy w Nowym Jorku polskie flagi i orly sa niemal wszędzie. Z jednej strony mozna to wytłumaczyć większą chęcią do manifestowania swojej narodowosci, gdy sie jest na emigracji, ale mi sie wydaje że to raczej przyklad przenikania amerykanskiego zwyczju do polskiej spolecznosci.
Harlem.
W niedzielę wybraliśmy sie do Harlemu - czarnej dzielnicy słynącej z kościołów w których do mszy śpiewają gospelowe chóry. W przewodniku wymieniony byl jeden kosciol, z najlepszym ponoć chórem, ale kolejka turystow chętnych to zobaczyc ciagnela sie przez dwie przecznice.... dalismy wiec sobie spokoj ze staniem w niej i udalismy sie na spacer po dzielnicy. Szybko trafilismy do innego kosciola, katolickiego, ktory tez dysponowal czarnym księdzem i chórem. Nie bylo za to kolejki. Msza, w ktorej wzielismy udział byla podobna do naszych, poza tym, ze oprawa muzyczna byla o wiele ciekawsza no i ze trwała 2h. Ksiądz mówił kazanie tak jak powinno sie je mowic w Ameryce :-) juz akcent, typowy dla czarnych spolecznosci sprawial, ze kazanie bylo bardziej amerykanskie. Ogolnie fajne. Fajne bylo też to, ze czytania byly czytane z ambony, a ewangelia ze środka kosciola- z pomiędzy ludzi.
Harlem, poza kosciolami, składał sie w duzym stopniu ze zwyczajnych blokowisk. Nie byla to z resztą jedyna taka okolica. Właściwie poza poludniową polową Manhattanu, Nowy Jork mozna by nazwac olbrzymim blokowiskiem. Bloki pokrywają głównie Bronx i Brooklin ale sa tez w pozostalych dzielnicach. Często zaprojektowane sa z wąskim, klaustrofobicznym podwórkiem, tak ze okna w srodku wychodzą dokladnie na okna sąsiadów, a odległość jednych od drugich wynosi zaledwie kilka metrów. Łatwo sie domyślić, ze w środku nie ma za duzo światła, zwłaszcza ze budynki mają co najmmiej 5 pieter. Az zal bylo patrzeć na te konstrukcje zrobione z czerwonej albo żółtej cegły... i mam nadzieję że genialnego architekta, ktory je zaprojektował, wsadzono do jakiegoś ciemnego lochu...
Spacerujac w tym blokowiskowym otoczeniu czulismy sie całkiem swojsko, nielicząc faktu, ze na amerykanskich blokowiskach mieszkają prawie wyłącznie czarni i latynosi.
Roznice pomiedzy amerykanskim i polskim standardem miast dalo sie latwo odczuc po latwosci nawigacji i organizacji publicznego transportu. Manhattan jest caly (z wyjatkiem malej, najstarszej czesci) pokryty ponumerowanymi ulicami, krzyzującymi sie po kątem prostym, tak ze zgubienie sie tam to nie mała sztuka. Do tego metro pokrywa cale miasto i jego najbliższe okolice no i dziala zaskakujaco sprawnie jak na takiego molocha. Wszędzie mozna sie dzięki temu łatwo dostćc. Ulice za to sa zdominowane przez tłoczące sie i trąbiące taksowki. Na oko 60-70% pojazdow na ulicach, szczególnie na Manhattanie, to żółte taksowki. Śmiałków podróżujących wlasnym autem w tej szalonej dżungli jest malo i w ogóle mnie to nie dziwi.
Jeszcze krótka wzmianka o nowojorskim jedzeniu. Hmm... nowojorskim czyli etnicznym ;-)
Mieszanka wszyskich narodow świata w połączeniu z wiecznym zabieganiem nowojorczykow rodzi niezliczoną ilość restauracji, barów i budek z jedzeniem, serwujących specjały wszystkich kuchni świata. Szczegolnie popularne byly "garkuchnie" serwujące na wagę sałatki i dania na ciepło. Bylo to bardzo wygodne i szybkie, i też najczęściej dobre jakościowo. Jednak nasze serca podbiły włoskie punkty z pizzą sprzedawaną na porcje. Zatrudniały prawdziwych Włochów i serwowały FENOMENALNĄ pizzę! Odkryliśmy doskonałość oryginalnej mozarelli i chyba nigdy juz nie będziemy mogli zjeść w Polsce niczego włoskiego ze smakiem...
Świetne bylo to, ze restauracje serwujące dania z jakiegoś konkretnego kraju zatrudniały ludzi pochodzących właśnie stamtąd i mówiących w lokalnym języku jedzenia, ktore podawali ;-)
wtorek, 12 kwietnia 2011
4-11.04 Nowy Jork
Tydzien w NYC byl taki jak oczekiwalismy. Moze poza tym, ze po prawie trzech miesiacach podrozowania, trudniej wywrzec na nas wrazenie, wiec emocje byly mniejsze niz mozna by oczekiwac po TAKIM miescie...
To co pierwsze sie na nas rzucilo to tlok. Miliony ludzi przelewajace sie jak rzeki kanionami ullic. Rozbryzguja sie i oplywaja uliczne budki z jedzeniem, rozdawaczy ulotek i inne przeszkody, jak woda oplywa kamienie w rzece. Przez miasto przewala sie rocznie 40 milionow turystow, metropolia ma 18 milionow mieszkancow. Turystow mozna latwo poznac, bo w odroznieniu od lokalsow, CHODZA zamiast pedzic i patrza w gore, zamiast pod nogi. Do tego rozgladaja sie w przejsciach pomiedzy peronami metra, zamiast bez zastanowienia przeplywac miedzy nimi.
Z tlokiem idzie w parze halas. Nowy Jork jest naprawde bardzo glosny. Niekiedy mielismy trudnosci zeby rozmawiac na ulicy, musielismy do siebie krzyczec, w metrze, albo w centrach handlowych bylo jeszcze gorzej. Do tego bardzo popularny jest zwyczaj trabienia - wlasciwie nie ma minuty w ktorej ktos nie uzyje klaksonu, nie musze
dodawac, ze calkiem bez sensu. Karetki i straz pozarna, zeby sie przez to przebic, musza uzywac dzwiekow o nieludzkiej ilosci decybeli i tak tez robia. Podziwialismy ludzi rozmawiajacych przez telefon w drodze do pracy...
Kolejna niezwykla, choc przewidywalna obserwacja to roznorodnosc ludzi i jezykow. Mysle ze nie istnieje kolor skory, ktory nie bylby reprezenyowany w NYC. Kazdy jeden przechodzien jest inny, mnogosc rodzajow urody i kolorow jest wprost nie do opisania. Widac tez bylo cale bogactwo stylow ubierania sie - wszystkie mozliwe subkultury i kultury, wszystkie istniejace religie. Nie wszystkie rzecz jasna mozna rozpoznac po ubiorze, ale niektore latwo ;-) Spotykalismy miedzy innymi oryginalnych Zydow, w czarnych plaszczach i kapeluszach, z brodami i pejsami. Najfajniej to wygladalo w Wiliamsburgu, gdzie trafilismy na plac zabaw pelen malych chlopcow z pejsami do ramion i jarmulkami na glowach ;-)
Do ogromnej roznorodnosci nowojarczykow trzeba jeszcze dolozyc to, ze kazdy mowi w innym jezyku i angieski, nawet jesli najczesciej sie powtarza to z pewnoscia nie dominuje. Gdyby porownac ilosc ludzi mowiacych po angielsku i mowiacych w innych jezykach na pewno grupa: "inne" bylaby duzo wieksza... wiekszosci mijanych jezykow nie bylismy w stanie rozpoznac, ale rzucilo nam sie w oczy, ze poza hiszpanskim i chinskim, silnie reprezentowanymi w innych czesciach USA, czesto slyszy sie rosyjski, niemiecki, francuzki, arabski i polski. W polaczeniu z budynkami siegajacymi do nieba, tworzylo to obraz prawdziwej wiezy Babel.
Jesli chodzi o architekture, to poza wysokoscia i olbrzymimi rozmiarami budynkow trudno cokolwiek ogolnego powiedziec. Budynki byly bardzo zroznicowane, budowane w roznych czasach i stylach, ksztaltach i kolorach. Nieraz odnosilismy wrazenie balaganu architektonicznego i zasmiecenia bo trudno bylo znalezc jakakolwiek regularnosc albo symetrie, tak ze miasto kojarzylo sie troche z wysypiskiem olbrzymich klockow. Nie znaczy to, ze nie znalezlismy nic ladnego - wrecz przeciwnie, wiekszosc byla ciekawa albo ladna, czesc byla bardzo pospolita, tylko niekiedy trafialismy na prawdziwa szkarade. Jednak natlok i roznorodnosc, w ogolnym rozrachunku dawal wrazenie balaganu.
Czas spedzalismy, jak zwykle, na lazeniu i szwedaniu sie. Jakos tak wychodzilo, ze najczesciej trafialismy na Broadway, to wlasciwie rzadna strata, bo jest to ulica ciekawa na prawie calej swojej dlugosci. Widzielismy wiec Battery Park na poludniowym krancu Manhattanu, koscioly i siedziby korporacji w Downtown, olbrzymi (zbudowany na miare miasta) ratusz, bogato zdobiony Woolworth Building, niekaczace sie sklepiki i butiki, malle skwerki i halasliwy, rozswietlony reklamami Time Squere. Poza dzielnicami przez ktore przechodzi Broadway zwiedzilismy centrum finanasowe na Wall Street (mi sie tam podobalo najbardziej), wjechalismy na szczyt centrum Rockefelera (266 m) i pospacerowalismy po slynnym Central Parku. Odwiedzilismy tez kilka miejsc poza Manhattanem: Greenpoint i Wiliamsburg na Brooklinie oraz stadion nowojorskich Jankesow (slynna druzyna baseballowa) na Bronxie. Zajrzelismy tez do muzeum historii naturalnej, ktore jednak nie bylo takie fajne jak to, ktore zwiedzalismy w Waszyngtonie no i oczywiscie pojechalismy zobaczyc Statule Wolnosci i Ellis Island.
Statula Wolnosci stala sobie na deszczu i imponowala swoja dumna postawa. Biletow na korone nie zdobylismy, bo kolejka ma 3 miesiace, ale weszlismy na szczyt podestu i podziwialismy ja od strony spodnicy. Po zwiedzeniu muzeum w podescie i wzruszeniu amerykanska wolnoscia, pojechalismy na Ellis Island - brame do Ameryki dla imigrantow. W tym miejscu, na wyspie zaraz kolo Statuly Wolnosci, zorganizowano centrum imigracyjne, odpowiedzialne za wydawanie pozwolen na wjazd. Byl to osrodek, w ktorym oceniano stan prawny i zdrowotny przybywajacyh. Wiekszosc osob pomyslnie przechodzila testy i od razu opuszczala wyspe, jednak niektorych czekala dluzsza przeprawa. Np. chorych na choroby psychiczne albo zakazne nie wpuszczano, ewentualnie leczono, zanim pozwolono wjechac do Nowego Jorku. Duzo miejsca w muzeum poswiecono wymyslnym testom, jakim poddawano przyjezdzajacych w celu jak najszybszej, ale zarazem mozliwie dokladnej, oceny ich stanu. Tam wlasnie opracowano pierwsze testy inteligencji, ktore nie wymagaly rozmawiania z badaczem - musieli jakos sobie poradzic z faktem, ze przyjezdzajacy rzadko mowili po angielsku... duzo bylo tam prawdziwych historii ludzi, ktorzy te kontrole przezyli w ogole wystawa ciekawa. Po raz kolejny docenilismy wysoka jakosc amerykanskich parkow narodowych i oferowanych przez nie audiotourow :)
Tydzien spedzilismy dobrze i z duma mozemy powiedziec, ze bylismy w Nowym Jorku.
niedziela, 10 kwietnia 2011
3.04 Princeton
Na jeden dzien zajechalismy do miasteczka uniwersyteckiego Princeton. Wyjazd byl bardzo udany. Znalezlismy tam couchsurfowego gospodarza-jak sie okazalo doktorantke, zajmujaca sie niwelowaniem strat energii podczas kontrolowanej reakcji fuzji jadrowej ;-) mowila ze to praca glownie teoretyczna, raczej na modelach i teoriach z ktorych wynika ze czastki emitowane przez reagujaca plazme bylyby istotna strata energii i powodowaly spontaniczne zatrzymanie reakcji. Niemniej jednak temat super ekscytujacy ;)
Samo miasteczko bylo tez fajne. Kampus uniwersytecki byl ladny, zadbany i udajacy stary. W rzeczywistosci mial ok. 250 lat (zalozyli go w 1742), choc wiekszasc budynkow pochodzila z XIX i XX wieku. Miedzy innymi ogromna neogotycka katedra, z wiezami, sklepieniami i witrazami. Wszystko byloby z nia w porzadku, to znaczy dalibysmy sie nabrac ze jest sredniowieczna, gdyby nie to ze byla zrobiona z... betonu ;-) no i ze byla w Ameryce.
Dookola uniwersytetu rozciagaly sie uliczki domkow, w wiekszosci nalezace do pracownikow uniwersytetu. Dla doktorantow zrobione bylo specjalne osiedle, skladajace sie z szeregu drewnianych domkow. W jednym z nich mieszkala Kate, nasza gospodyni, w innym jej chlopak Dan, robiacy doktorat z architektury. Kazde mieszkanie na tym osiedlu zawieralo 3 nieduze pokoje, kuchnie i lazienke oraz maly ganek - standard idealny dla ludzi w wieku 25- 30 lat.
Wizyta w Princeton byla ciekawa, kampus uniwersytecki ladny a miasteczko przytulne. Jednak najciekawsza czescia okazalo sie poznanie Kate. Poza tym ze zajmowala sie fuzja jadrowa i ogolnie byla bystra, byla swietnym rozmowca dlatego ze pochodzila z Libanu. Opowiadala nam troche o sytuacji na bliskim wschodzie i o tym jak sie zyje w Libanie i w Arabii Saudyjskiej. Wszystko to bylo bardzo ciekawe. Tydzien pozniej spotkalismy sie z nia w Nowym Jorku i zwiedzalismy razem Wilamsburg, co rowniez milo wspominamy.