Tydzien w NYC byl taki jak oczekiwalismy. Moze poza tym, ze po prawie trzech miesiacach podrozowania, trudniej wywrzec na nas wrazenie, wiec emocje byly mniejsze niz mozna by oczekiwac po TAKIM miescie...
To co pierwsze sie na nas rzucilo to tlok. Miliony ludzi przelewajace sie jak rzeki kanionami ullic. Rozbryzguja sie i oplywaja uliczne budki z jedzeniem, rozdawaczy ulotek i inne przeszkody, jak woda oplywa kamienie w rzece. Przez miasto przewala sie rocznie 40 milionow turystow, metropolia ma 18 milionow mieszkancow. Turystow mozna latwo poznac, bo w odroznieniu od lokalsow, CHODZA zamiast pedzic i patrza w gore, zamiast pod nogi. Do tego rozgladaja sie w przejsciach pomiedzy peronami metra, zamiast bez zastanowienia przeplywac miedzy nimi.
Z tlokiem idzie w parze halas. Nowy Jork jest naprawde bardzo glosny. Niekiedy mielismy trudnosci zeby rozmawiac na ulicy, musielismy do siebie krzyczec, w metrze, albo w centrach handlowych bylo jeszcze gorzej. Do tego bardzo popularny jest zwyczaj trabienia - wlasciwie nie ma minuty w ktorej ktos nie uzyje klaksonu, nie musze
dodawac, ze calkiem bez sensu. Karetki i straz pozarna, zeby sie przez to przebic, musza uzywac dzwiekow o nieludzkiej ilosci decybeli i tak tez robia. Podziwialismy ludzi rozmawiajacych przez telefon w drodze do pracy...
Kolejna niezwykla, choc przewidywalna obserwacja to roznorodnosc ludzi i jezykow. Mysle ze nie istnieje kolor skory, ktory nie bylby reprezenyowany w NYC. Kazdy jeden przechodzien jest inny, mnogosc rodzajow urody i kolorow jest wprost nie do opisania. Widac tez bylo cale bogactwo stylow ubierania sie - wszystkie mozliwe subkultury i kultury, wszystkie istniejace religie. Nie wszystkie rzecz jasna mozna rozpoznac po ubiorze, ale niektore latwo ;-) Spotykalismy miedzy innymi oryginalnych Zydow, w czarnych plaszczach i kapeluszach, z brodami i pejsami. Najfajniej to wygladalo w Wiliamsburgu, gdzie trafilismy na plac zabaw pelen malych chlopcow z pejsami do ramion i jarmulkami na glowach ;-)
Do ogromnej roznorodnosci nowojarczykow trzeba jeszcze dolozyc to, ze kazdy mowi w innym jezyku i angieski, nawet jesli najczesciej sie powtarza to z pewnoscia nie dominuje. Gdyby porownac ilosc ludzi mowiacych po angielsku i mowiacych w innych jezykach na pewno grupa: "inne" bylaby duzo wieksza... wiekszosci mijanych jezykow nie bylismy w stanie rozpoznac, ale rzucilo nam sie w oczy, ze poza hiszpanskim i chinskim, silnie reprezentowanymi w innych czesciach USA, czesto slyszy sie rosyjski, niemiecki, francuzki, arabski i polski. W polaczeniu z budynkami siegajacymi do nieba, tworzylo to obraz prawdziwej wiezy Babel.
Jesli chodzi o architekture, to poza wysokoscia i olbrzymimi rozmiarami budynkow trudno cokolwiek ogolnego powiedziec. Budynki byly bardzo zroznicowane, budowane w roznych czasach i stylach, ksztaltach i kolorach. Nieraz odnosilismy wrazenie balaganu architektonicznego i zasmiecenia bo trudno bylo znalezc jakakolwiek regularnosc albo symetrie, tak ze miasto kojarzylo sie troche z wysypiskiem olbrzymich klockow. Nie znaczy to, ze nie znalezlismy nic ladnego - wrecz przeciwnie, wiekszosc byla ciekawa albo ladna, czesc byla bardzo pospolita, tylko niekiedy trafialismy na prawdziwa szkarade. Jednak natlok i roznorodnosc, w ogolnym rozrachunku dawal wrazenie balaganu.
Czas spedzalismy, jak zwykle, na lazeniu i szwedaniu sie. Jakos tak wychodzilo, ze najczesciej trafialismy na Broadway, to wlasciwie rzadna strata, bo jest to ulica ciekawa na prawie calej swojej dlugosci. Widzielismy wiec Battery Park na poludniowym krancu Manhattanu, koscioly i siedziby korporacji w Downtown, olbrzymi (zbudowany na miare miasta) ratusz, bogato zdobiony Woolworth Building, niekaczace sie sklepiki i butiki, malle skwerki i halasliwy, rozswietlony reklamami Time Squere. Poza dzielnicami przez ktore przechodzi Broadway zwiedzilismy centrum finanasowe na Wall Street (mi sie tam podobalo najbardziej), wjechalismy na szczyt centrum Rockefelera (266 m) i pospacerowalismy po slynnym Central Parku. Odwiedzilismy tez kilka miejsc poza Manhattanem: Greenpoint i Wiliamsburg na Brooklinie oraz stadion nowojorskich Jankesow (slynna druzyna baseballowa) na Bronxie. Zajrzelismy tez do muzeum historii naturalnej, ktore jednak nie bylo takie fajne jak to, ktore zwiedzalismy w Waszyngtonie no i oczywiscie pojechalismy zobaczyc Statule Wolnosci i Ellis Island.
Statula Wolnosci stala sobie na deszczu i imponowala swoja dumna postawa. Biletow na korone nie zdobylismy, bo kolejka ma 3 miesiace, ale weszlismy na szczyt podestu i podziwialismy ja od strony spodnicy. Po zwiedzeniu muzeum w podescie i wzruszeniu amerykanska wolnoscia, pojechalismy na Ellis Island - brame do Ameryki dla imigrantow. W tym miejscu, na wyspie zaraz kolo Statuly Wolnosci, zorganizowano centrum imigracyjne, odpowiedzialne za wydawanie pozwolen na wjazd. Byl to osrodek, w ktorym oceniano stan prawny i zdrowotny przybywajacyh. Wiekszosc osob pomyslnie przechodzila testy i od razu opuszczala wyspe, jednak niektorych czekala dluzsza przeprawa. Np. chorych na choroby psychiczne albo zakazne nie wpuszczano, ewentualnie leczono, zanim pozwolono wjechac do Nowego Jorku. Duzo miejsca w muzeum poswiecono wymyslnym testom, jakim poddawano przyjezdzajacych w celu jak najszybszej, ale zarazem mozliwie dokladnej, oceny ich stanu. Tam wlasnie opracowano pierwsze testy inteligencji, ktore nie wymagaly rozmawiania z badaczem - musieli jakos sobie poradzic z faktem, ze przyjezdzajacy rzadko mowili po angielsku... duzo bylo tam prawdziwych historii ludzi, ktorzy te kontrole przezyli w ogole wystawa ciekawa. Po raz kolejny docenilismy wysoka jakosc amerykanskich parkow narodowych i oferowanych przez nie audiotourow :)
Tydzien spedzilismy dobrze i z duma mozemy powiedziec, ze bylismy w Nowym Jorku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz