piątek, 25 lutego 2011

21-23.02 Najdluzsza podroz naszego zycia

Przejazd pociagiem z Nowego Orleanu do Los Angeles trwal 46 godzin. Mimo to znieslismy go lepiej niz 14 godzinna podroz samolotem. Pociag byl bowiem luksusowy - przede wszystkim byl caly bardzo duzy, siedzenia byly wieksze, bylo wiecej miejsca na nogi a poza tym byl wagon obserwacyjny z wiekszymi oknami i siedzeniami ustawionymi na wprost okien (tak, ze szyi nie trzeba krzywic) i stolikami przeznaczonymi np. do gry w karty. Poza tym byly czyste kibelki zaopatrzone w mydlo i papier oraz reczniki i stolik do przewijania niemowlat. Wagon restauracyjny i mini sklepik, ktore nie mialy wcale tak zwariowanych cen jak sie spodziewalismy. Nawet gniazdka byly przy siedzeniach tak ze nie musielismy sie martwic o rozladowanie naszego okna na swiat - smartphona. Tyle ze przez wiekszosc trasy nie bylo zasiegu sieci :) Jedyna rzecz ktora nam doskwierala to klimatyzacja buchajaca prosto na nas i utrzymujaca w pociagu temperature okolo 17 stopni. W dzien jeszcze do zniesienia, ale spac przy tym bez przykrycia trudno, a (przez wlasna glupote, ktora sobie cala droge wypominalam) jedynym przykryciem jakim dysponowalismy byla moja flanelowa koszula. Mozna bylo kupic koc za 15$ co kazalo nam przypuszczac, ze specjalnie tak ta klimatyzacje nastawiaja. Takze niezle wymarzlismy i mimo dlugiej podrozy i masy miejsca do spania wysiedlismy bardzo niewyspani...
Pociag jechal niezbyt szybko przez wiekszosc czasu i mial kilka dluzszych postojow po drodze. Razem przejechalismy ok. 3500km. Pierwszego dnia jechalismy przez Louisiane i wieczorem wjechalismy do Teksasu, do jego bagiennej czesci, wiec krajobrazy byly podobne do tych, ktore juz widzielismy w trakcie naszych wczesniejszych wypraw. Drugiego dnia za to jechalismy przez Teksas wlasciwy, czyli Prawdziwa Prerie, taka jak w westernach. Maniuch co chwila sie zamyslal :) Widoki byly piekne i bardzo inne od wszystkiego co widzielismy wczesniej. Ciagnace sie bezkresne piachy pokryte kaktusami i wysuszonymi krzaczkami i majaczace w oddali a czasem zupelnie blisko plaskie westernowe wzgorza skalnialy do zadumy. Jechalismy przez teksas okolo doby. Po drodze minelismy zaledwie kilka miasteczek a poza tym pustkowia i nieuzytki. To bylo naprawde cos, czego w europie sie nie uswiadczy - setki kilometrow bez zywej duszy. Inna rzecz sama roslinnosc i kolor ziemi, zupelnie obce europejskim obserwatorom. Niestety najlepsze widoki, czyli jazda przez Kordyliery miala miejsce w nocy, wiec nic nie bylo widac.

W pociagu panowala bardzo przyjacielska atmosfera i udalo mi sie pogadac z kilkoma ludzmi. Podrozowali ludzie wszystkich chyba klas spolecznych i kolorow. Tu pierwszy raz spotkalam (maniuch w tym czasie spal a raczej kostnial) Amerykanina prawdziwie jak z obrazka. Byl to starszy pan, na emeryturze, ktory swiata poza USA nie widzial (doslownie i w przenosni). Wychwal mi zalety tego kraju, powtarzal filmowe slogany o wolnosci i amerykanskim dobrobycie i najlepszosci zupelnie na powaznie. Opowiadal mi miedzy innymi jak wspaniali Amerykanscy lekarze go wyleczyli i jak wszystkich lecza, bo sa najlepsi i tutejsza sluzba zdrowia jest na najwyzszym poziomie, a poza tym nikogo nie oddtraca, tylko wszystkich rowno traktuje. Czy ktos jest biedny, czy bogaty - dostanie taka sama pomoc i to najlepsza pomoc! Poza proamerykanska trescia, byla tez amerykanska wszystko-upraszczajaca forma. Sluchalo sie z przyjemnoscia :) Twierdzenie, ktore mi sie chyba najbardziej podobalo brzmialo mniej wiecej tak: Europa? Nigdy nie chcialem tam jechac. Podrozuje duzo, ale do Europy? A co tam moze byc takiego skoro juz 500 lat temu ludzie stamtad chcieli wyjechac tutaj?" :)
Byl tez ortodoksyjny (chyba)Zyd z dluga broda charakterystycznie wygolona w czesci gornej twarzy i zapuszcznona z dolu rzuchwy i jego zona w tradycyjnym czepku i tradycyjnej wszystkozaslaniajacej sukience oraz ich dzieci. Pisze "chyba zyd", bo mimo tych cech i tego, ze byli w Polsce po drodze do Izraela, w celu odwiedzenia zydowskiego getta i obozu w Majdanku, nie nosil jarmulki ani niczego na glowie.
Byl uliczny grajek, ktory z rodzinnego miasteczka w stanie Waszyngton wyjechal grac do Nowego Orleanu i zostawil dom pod opieka swoich mlodszych braci (w wieku 21 i 25 lat) i teraz wlasnie wracal (5-dniowa podroz), zeby tych braci osobiscie doprowadzic do porzadku i przypomniec im, ze placenie podatku od ziemi i rat kredytu hipotecznego to wazna sprawa :)
Podroz sie skonczyla i zaczelo sie zwiedzanie Kalifornii i juz zalujemy, ze reszte dlugich tras zrobimy samolotami :)

18-20.02 Nowy orlean tym razem sloneczny

Kamil wyrazil chec zwiedzenia miasta wiec kolejny dzien zszedl nam na lazeniu po nowym orleanie. Tymczasem zaczal sie karnawal wiec ulice byly bardziej zapelnione zwiedzajacymi i grajkami. Bylo jeszcze bardziej imprezowo i turystycznie niz wczesniej ale tez bylo jeszcze bardziej muzycznie i nowoorleansko. Z drugiej strony podczas szlajania trafilismy do dzielnicy w ktorej wczesniej nie bylismy, po drugiej stronie rzeki. Uderzyl nas jej spokoj. Bylo tam calkowicie cicho, spokojnie i uporzadkowanie - tak, ze gdyby nie styl architektoniczny domkow nie pomyslelibysmy ze to to samo miasto.
Wieczor jak zwykle spedzilismy na koncercie ;) Kolejne dni tez spedzilismy na ogolnym szwendaniu. nie mielismy juz za bardzo pomyslu na to co robic wiec lazilismy po parkach, spotkalismy sie z Louisem (naszym wczesniejszym gospodarzem) i troche odesapalismy wczesniejsze wojaze. Wieczory mielismy bardziej urozmaicone. Widzielismy jedna karnawalowa parade, ktora zasluguje na osobny opis.
Otoz w Nowym Orleanie karnawal, a w szczegolnosci jego koncowke obchodzi sie organizowaniem parad, czyli pochodow ludzi w kostiumach. Udzial w paradzie moga brac tylko czlonkowie specjalnych klubow (kazda parada ma swoj klub) i ich przyjaciele (musza miec zaproszenie). Do niektorych tradycyjnych klubow moga nalezec tylko czlonkowie dobrych rodzin i musza placic duze skladki.W innych klubach wystarczy placic skladki. Kluby, poza spotykaniem sie i zbieraniem kasy zajmuja sie przez caly rok przygotowywaniem kostiumow na swoja parade. No i rzeczywoscie niektore kostiumy ktore widzielismy byly bardzo dopracowane i bardzo pomyslowe. Cala parada byla dobrze zorganizowana i kazdy wiedzial co robi.Ludzie byli podzieleni na grupki tematyczne, przebrane na ten sam temat. Zwyczajem jest, ze paradujacy rozdaja licznej publicznosci tandetne pamiatki. Najabrdziej tradycyjne sa plastikowe korale, tzw. beads ale my dostalismy tez plastikowego karalucha, gwizdek, zydowski baczek... Oglone nasze wrazenia: ciekawa, zabawna, wystawna, pomyslowa, przemyslana, dopracowana.

Inna nowoorleanska atrakcja ktora zaliczylismy byl klub go go. Stwierdzilismy, ze jesli mamy zobaczyc klub ze striptizem to tylko w Nowym Orleanie ;-) To co glownie stamtad wyniaslam a raczej co tam zostawilam to kompleksy ;-) Poszlismy do klubu ktory nie pobieral oplat za wejscie i dziewczyny ktore tam wystepowaly nie bardzo mialy sie czym pochwalic jesli chodzi o budowe ciala... Za to wyginaly sie profesjonalnie i moglismy podziwiac ich ruchy. Ogolnie wiec, tak samo jak wszytko inne co tu zastalismy, wkladamy klub go go miedzy zdobyte doswiadczenia.
Nastepnego dnia bylismy z Louisem na czyms w rodzaju koncertu charytatywnego na rzecz organizacji "solutions no shooting" walczacej ze strzelaninami wsrod mlodziezy. Wystepowaly nowoorleanskie slawy muzyczne wiec znow dostalismy niezla porcje swietnej muzyki. np. to: http://www.youtube.com/watch?v=UnxICY3RB6U

15-17.02 Plantacje Poludnia

Kolejnym punktem na naszej trasie miala byc Louisianska kraina plantacja. Ostatecznie zobaczylismy dwie plantacje znajdujace sie nad rzeka Mississippi, oraz kolejne dwie znajdujace sie w poblizu Baton Rouge (stolicy stanu Louisiana). Kierujac sie ulotla reklamujaca "festiwal plantacji" wzdluz Mississippii skierowalismy sie do plantacji o nazwie San Francisco. Juz po drodze zaczelismy watpic w atrakcyjnosc tego wyboru, okolica byla bowiem wybitnie przemyslowa i nic nie wskazywalo na to zeby zza rogu mialy sie wylonic zyzne pola bawelny lub trzciny cukrowej. Okazalo sie ze owa plantacja to nie za duzy budyneczek wcisniety pomiedzy potezne kompleksy fabryczne, otoczony grubymi, ciagnacymi sie we wszystkich kierunkach, rurami. Zniecheceni takim widokiem oraz horendapnie wysoka cena biletow wstepu, postanowilismy ruszyc do nastepnej plantacji, majac nadzieje ze tym razem trafimy na bardziej ruralne obszary.
Tak sie faktycznie stalo i plantacja do ktorej trafilismy okazala sie byc bardzo fajna. A wlasciwie nawet nie tyle sama plantacja byla interesujaca co przewodniczka oprowadzajaca wycieczke. Mowila tak, ze nie sposob bylo jej nie wierzyc. Feminstyczne przeslanie o silnych kobietach zarzadzajacych plantacja dalo sie wyczuc w niecierpiacym sprzeciwu glosie przewodniczki. Do tego babka mowila z silnym poludniowym akcentem tak ze nie moglismy sie z maniuchem powstrzymac od usmiechania sie i zerkania na siebie. Plantacja sama w sobie byla urzadzona raczej skromnie, choc kolorowo, wygodnie i ciekawie. Przeciwnie do kolejmej plantacji na naszej trasie, ktora byla bardziej klasyczna- urzadzona z przepychem, z iscie filmowa alejka starych debow, kolumnami, zdobionymi meblami i wszystkim czego mozna sie spodziewac po plantacji. Przewodniczka natomiast, choc byla ubrana w w suknie ktora miala przypominac XIX wiek, byla kiepska i nie wniosla za duzo ciekawych informacji. Poza tym widzielismy jeszcze dwie plantacje i generalnie mamy troche obserwacji dotyczacych organizacji zycia w takich miejscach. Na przyklad standard zycia niewolnikow w widzianych przez nas plantacjach byl relatywnie wysoki, szczegolnie jesli porownac go do warunkow na polskiej wsi XIX wieku... Miejsca nie mieli wcale mniej i raczej nie brakowalo im miesa, czyli wielkiego zbytku na polskiej wsi. Ponadto okazuje sie ze plantacjami w wiekszosci zarzadzaly kobiety, mezczyzni albo przepuszczali zarobki w miescie, albo zajmowali sie interesami wyzszego kalibru. W plantacji noszacej wszystko mowiacej nazwie Debowa Aleja krecono kilka scen "Wywiadu z Wampirem" co dodawalo smaczku zwiedzaniu.

wtorek, 22 lutego 2011

12-14.02 Louisianska przyroda

Wyprawa poza Nowy Orlean zaczela sie z poslizgiem. Bylismy umowieni z Kamilem (moim bratem) oraz Samem (naszym szwajcarskim kolega) i jednym zapoznanym przez niego Szwedem na 9 rano w hostelu. Sprzatnelismy sie wiec od Louisa, wypozyczylismy samochod i zajechalismy do hostelu ale niestety Kamila tam nie bylo. Nie dawal tez znaku zycia ani nie bylo nikogo o jego nazwisku w ewidencji zakwaterowanych. doszlismy do wniosku, ze jesli zyje, to nie ma go w miescie. kiedy zastanawialismy sie co w zwiazku zgym zrobic (zujac owsianke w mcdonaldzie) kamil sie skontaktowal i okazalo sie ze spoznil sie na samolot i dopiero teraz przylecial. Skompletowawszy ekipe ruesylismy do krwju Cajunow.
O tym co widzielismy chyba lepiej opowiedza zdjecia wiec zapraszam do galerii obok.
czas spedzalismy glownie w samochodzie albo na lonie przyrody. zobaczylismy 4 parki krajobrazowe, spotkalismy kilka pancernikow i cale tlumy wiewiorek. byly tez ladne ptaki, ale szybko uciekaly. Podziwialismy rosnace na mokradlach cyprysy i dzikie, ogromne magnolie. Kajakowalismy bo blotnistym jeziorku i spacerowalismy po louisianskim lesie.
rozmawialismy tez duzo z gadatliwym szwajcarem, ktory opowiadal bardzo ciekawe rzeczy o szwakcarii i mial fajne, niekiedy inne od naszych obserwacje o ameryce.

Poza atrakcjami przyrodniczymi zaliczylismy fabryke super ostrego sosu tabasco, ktora byla tak amerykanska ze az nam paski i gwiazdki w oczach zaswiecily :-)
Odbylismy tez niezbyt imteresujacy wieczorny spacer po Lafayette w ktorym spalismy i bylismy na bardzo fajnym koncercie nowo orleanskiego zespolu "soul rebel"

Zimno zimno ale muzyka gra

Kolejme dwa dni nie byly najbardziej udane a to za sprawa dojmujacego zimna. przez wiekszosc 10.02 i czesc 11.02 siedzielismy po prostu w domu dlubiac w internecie (miedzy innymi kupilismy bilety do Kalifornii). Za to wieczory w trakcie ktorych eksplorowalismy z Louisem lokalne style muzyczne byly fajne.
Najpierw bylismy na imprezie zydeco (to nazwa stylu muzycznego, proponuje sobie zgooglowac).Impreza wygladala troche jak potancowka country tyle ze muzyka troche inna. Po raz kolejny zadziwila nas otwartosc, spontanicznosc i serdecznosc Amerykanow- z tanczeniem nikt nie mial problemu, kazdy mogl swobodnie podejsc do kazdego, nie bylo widac popularnych u nas podpieraczy scian za to byla swoboda zabawy i tanca takiego na jaki kazdy uczestnik mial ochote. bawili si i starzy i mlodzi i widac bylo, ze tancza dla przyjemnosci a nie z grzecznosci czy obowiazku. byly tez osoby ktore tanczyly co ktorys taniec i takie ktore nie tanczyly wcale. ale przede wszystkim rzucalo sie w oczy to,ze zabawa byla calkowicie spontaniczna be zadnego wyciangania, namawiania i wahania jakie spotyka sie u nas.

11.02 zobaczyliwmy soboe garden district czyli dzielnice willi bogatych plantatorow. bylo ladnie choc troche oniesmielajaco - znowu otoczyla nas amerykanska mania wielkosci. wille byly po prostu OGROMNE. Nie zabawilosmy dlugo bo bylo chlodno i zrobilam sie chorobowo senna.reszte dnia spedzilam wiec grzejac sie w lozeczku a maniuch wieczorem poszedl z Louisem na kolejme super koncerty

Nowy Orlean - miasto muzyki

Jak widac z blogiem nie idzie mi za dobrze. za pare godzin kalifornia a ja dalej pisze o nowym orleanie... bede sie wiec bardziej streszczac.
9.02 byl pamietny. poprzedniego dnia. gdy przechadzalismy sie ulica, zaczepila nas staruszka,proszac o pomoc w zaladowaniu do samochodu kilku kartonow z winylami. wywiazala sie rozmowa, ktorej skutkiem bylo zaproszenie nas do lokalnego radia. Zaproszenie przyjelismy i w radiu sie stawilismy i zgodnie z zapowiedzia spotkalismy w nim blusemanow z Polski, ktorzy zostali przywiezieni do Nowego Orleanu przez jakiegos entuzjaste, ktoremu sie spodobali na festiwalu bluseowym w Memfis(w ktorym to festiwalu owi muzycy brali udzial). W nowoorleanskiej radiostacji wwoz.com mieli dac krotki koncert, a poniewaz my sie nawinelismy to zaspiewali jeszcze jedna piosenke z miejscem na chorki, ktore my osobiscie robilismy w audycji na zywo. Radiostacja swoja droga jest swietna i mozna jej sluchac w internecie, wiec polecamy: wwoz.com.

Po tych przezyciach udalismy sie z nowopoznanymi Polakami na oboad i spacer. Z jednym z nich spotkalismy sie jeszcze pozniej w klubie a poza tym zostalismy obdarowani ich plyta z autografami, ktora obecnie ma Kamil i moze wam pokazac na urodziny babci.

tego dnia ptzeprowadzilismy sie do Louisa, jedynego czlowieka w Nowym Orleanie, ktory zgodzil soe nas przenocowac. Louis uzyczyl nam mieszkania na 3 dni, az do przyjazdu kamila i okazal sie swietnym gospodarzem, opowiadajacym ciekawe historie lokalne i zabierajacym w warte zobaczenia miejsca. Na poczatek zabral nas do supermarketu, w ktorym za 5$ kupilismy talerz swiezych, lokalnych,miesistych krewetek, ugotowanych i gotowych do smakowitego spozycia. Maniuch, ktory jest fanem krewetek byl w siudmym niebie i ja tez bylam pod wrazeniem jak wiele smaku i konsystencji traca te male zwierzaki przez mrozenie i przywozenie z Chin... Zgodnie wiec twierdzimy,, ze jesli wydaje wam sie ze wiecie jak smakuja krewetki to sprobujcie swiezych a nie z mrozonki.

niedziela, 20 lutego 2011

Ogloszenia parafialne

Drodzy blogo-czytelnicy! Jak byc moze czesc z was pamieta, zgodnie z planem, mamy w najblizszym czasie oposcic Louisiane. Pierwotnie naszym nastepnym krokiem mialy byc Great Smokey Mountains. Ale zgadnijcie co? Lezy tam snieg a na narty sie nie pisalismy. Tak wiec, po krotkiej dysksji, popartej sprawdzeniem cen biletow, postanowilismy nasz plan zmienic. Tak wiec, nie jedziemy do Tenessee ani do Karoliny, ani gdziekolwiek gdzie w tej chwili jest zimno. Nie. Jedziemy do Kalifornii. Przez "jedziemy" mamy na mysli pociag, w ktorym spedzimy 46 godzin. To dopero wyzwanie, czyz nie? Przy okazji kupilismy bilety (tym razem lotnicze) na dalsza czesc podrozy. Zaktualizowany plan prezentuje sie nastepujaco: 23.02 przyjezdzamy do Los Angeles, 23.03 ladujemy w Waszyngtonie DC, 13.04 lecimy z Nowego Jorku z powrotem na Floryde, skad 14.04 wracamy do Polski.

sobota, 19 lutego 2011

7 i 8.02 - zimny Nowy Orlean

Pogoda sie popsula i popsula nam plany.... Zrobilo sie zimno (ok. 5-7) stopni a my rozpieszczeni florydzkimi upalami bylismy zgubieni... W zwiazku z tym kolejne dwa dni byly raczej ubogie - zwiedzilismy tylko atrakcje w zamkniętych pomieszczeniach.

Po poludniu 8.02 umowiliśmy sie z naszym szwajcarskim kolegą Samem, w celu pójścia razem do jednego z licznych Nowo Orleańskich klubów z muzyką na żywo. Trafiliśmy na skraj Francuskiej dzielnycy do świetnej knajpy, do której zachodzą nie tylko turyści ale też prawdziwi lokalsi. To co tam spotkaliśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Klubik był super niepozorny - mały, niezbyt starannie urządzony. Z brzegu mieli małą scenkę na której rozsiadł sie zespół - Kontarbas, gitara basowa, banjo, perkusja, trąbka, puzon, saksofon. Już samo zestawinie robi wrażenie :) Muzyka była super. Niby jazz, ale zupełnie inny od tego, jakie spotyka sie w Polsce - nie była to muzyka smętnych wirtuozów tylko pełna życia i energii, złożona z plejady dzwięków i melodii Muzyka. Słuchało sie z przyjemnością, zwłaszcza, że wstęp był za darmo. Ale najlepsze mialo dopiero nastapic :) W pewnym momencie do knajpy weszlo dwoje mlodych ludzi. Zamowili drinki, zdjeli wierzchnia odziez i ... zaczeli tanczyc. Ale nie podrygiwac w blizej nie znanym rytmie i przytupywac niemrawo tylko tanczyc calkiem profesjonalnie. Wyczyniali najdziksze figury, obroty, zalamania rytmu i wymachy cialem. Tanczyli tak swietnie, ze mialam ochote dac im napiwek! Z wrazenia zagadnelam stojaca obok mnie pania i dowiedzialam sie, ze ta dwojka to miejscowi instruktorzy tanca :) :) Uspokoilam sie troche, ale tylko na chwile bo zaraz po tym weszlo do klubu jeszcze pare osob, ktore po krotkim przywitaniu sie z muzykami i tancerzami sami zaczeli tanczyc i to nie mniej dobrze. Tanczyli w roznych zestawieniach i wchodzac wprost z ulicy wlaczali sie do zabawy. W trakcie koncertu (i pokazu swietnego tanca) jeden z muzykow pozegnal sie ze wszystkimi i sobie poszedl a po jakiejs pol godzinie przyszedl inny gosc i po krotkim przywitaniu usiadl na wolnym miejscu na scenie i dolaczyl sie do koncertu :) Stalismy oniemiali patrzac na ten pokaz.

piątek, 11 lutego 2011

6.02 dlugi dzien pelen wrazen

Podroz z Orlando na Florydzie do Nowego Orleanu w Louisianie trwala 15.5 godziny (troche ponad 1000km). Droga byla wiec dluga i nudna, ale jechalismy w nocy wiec wiekszosc czasu udalo nam sie przespac. Po drodze poznalismy Szwajcara, z ktorym spedzilismy potem caly dzien.

Jak tylko przyjechalismy i zakwaterowalismy sie w hostelu (nie udalo nam sie znalezc gospodarza z couch surfingu) ruszylismy na zwiedzanie razem z Samem. Poszlismy oczywiscie do francuskiej dzielnicy i nad Missisipi. Pierwsze wrazenie bylo takie, ze Nowy orlean jest brudniejszy od wczesniej zwiedzanych miast - centrum jest co prawda odpicowane jak zwykle, ale szybko zaczyna sie strefa brudu.

Spotkalismy sporo opuszczonych budynkow i tych malych, i ogramnych biurowcow. Zapewne skutki huraganu i wyludnienia miasta.

Poza tym Nowy Orlean jest w swoim wygladzie i klimacie duzo bardziej europejski od wczesniej zwiedzanych miast. Amerykanski wplyw widac glownie w szerokosci ulic i ich prostopadlym polozeniu :)

Francuzka dzielnica i Burbon street jest bardzo rozrywkowo-turystyczna. Na zmiane sa bary i sklepy z pamiatkami. Uliczni grajkowie na kazdym rogu.

WIeczorem zdecydowalismy sie wziac udzial w wydarzeniu sportowym i obejrzec w knajpie Superbowl - jakis wazny mecz footballu amerykanskiego.

Mecz trwal 4 godziny, ale nie bylo zle, bo caly czas staralismy sie zakumac zasady :) Poza tym Sam okazal sie cennym nabytkiem, bowiem jest on typem zagadywacza. Zaprzyjaznil sie zaraz z jednym lokalsem i dzieki temu moglismy sobie z nim pogadac :) Nie dosc, ze wyjasnial nam cierpliwie zasady gry to jeszcze opowiadal rozne rzeczy i umilal nam czas.

Dzien spedzilismy bardzo intensywnie i jak sie potem okazalo, zdazylismy zwiedzic prawie wszystkie najwazniejsze miejsca w miescie, obejzec najwazniejsze wydarzenie sportowe, dowiedziec i sprobowac lokalnych specjaow kulinarnych i zaznajomic z kilkoma podstawowymi terminami z lokalnej kultury :)

5.02 - dluuuugi spaceeer po Orlando i amerykanski konsumpcjonizm

Byl to dzien przeprowadzki do Louisiany. Nasz super gospodarz podwiozl nas rano na stacje Grayhounda -tutejszego PKSu (tyle, ze prywatnego) i pojechal do pracy a my mielismy jeszcze caly dzien do wykozystania bo autobus byl dopiero wieczorem.

Po wejsciu na dworzec, w celu znalezienia jakiejs przechowalni bagazu spotkala nas niemila niespodzianka. Juz przy drzwiach rzucili sie na nas ochroniarze i kazali otwierac plecaki i wszystko pokazywac. Nasze zdumienie, jak mozna sobie wyobrazic, bylo ogromne - chcielismy tylko zapytac, czy mozemy przechowac plecaki a oni sie na nas rzucaja. Co wiecej byli glusi na nasze tlumaczenia, ze my tu tylko na chwile i ze jeszcze nie jedziemy - wzieli sie do przeszukiwania. Na szczescie zniechecili sie widzac ciasno spakowane manatki i ograniczyli do przepytywania, czy nie mamy zadnej broni itp. do niczego sie nie przyznawalismy bo broni nie mielismy ale pan zaczal z naciskiem pytac czy nie mamy nozy. po chwili przypomnialo nam sie ze mamy jeden kieszonkowy noz, wiec go wyciagnelismy do pokazania. Okazalo sie, ze polityka Grayhounda jest taka, ze nie mozna przewozic nozy, nawet w bagazu nadanym i ze jesli chcemy ten noz zachowac to musimy zaplacic dodatkowe 10$ i wyslac go czyms w rodzaju przesylki konduktorskiej...

Tu jest miejsce na refleksje nad amerykanskim standardem obsugi kienta. otoz standard ten jest bardzo wysoki. Caly czas nie mozemy wyjsc z podziwu nad tym jacy mili sa dla nas wszyscy uslugodawcy. Kazdy, nawet byle sklepikarz, zapytuje nas z usmiechem jak sie mamy, zyczy milego dnia i dziekuje za wizyte. Niejeden rozwija konwersacje i dopytuje skad jestesmy i wyraza zachwyt nasza wyprawa. Niektorzy - szczegolnie kelnerzy - w ogle sie z nami zaprzyjazniaja, zartuja, opowiadaja jakies historie albo anegdotki. Nie jestesmy w stanie wychwycic w tym falszu, choc mozna by sie spodziwac, ze sprzedawca na stacji benzynowej ma w nosie to jak dlugo juz jestesmy w USA i czy nam sie podoba, a sklepikarz olewa to jak sie mamy. Wiec choc spodziewamy sie, ze nie pytaja sie powaznie, tylko burcza z grzecznosci, nie widzimy zadnych tego objawow :-) Przy tym sa we wszystkim bardzo pomocni i chetni poswiecic czas, zeby nam wszystko wyjasnic (moze z wyjatkiem obslugi w jadlodajniach, ktora zadaje milion trudnych pytan, z ktorych nic nie rozumiamy) Wszystko to sprawia z jednej strony, ze czujemy sie bardzo zadbani jako klienci, z drugiej strony przyczynia sie do naszej opini o serdecznosci Amerykanow jako takich.
Mysle, ze takie podejscie do ludzi jest za razem skutkiem, przejawem jak i przyczyna rozwinietej na nieslychana skale kultury "konsumenckiej". Dochodzimy do wniosku ze konsumet nigdzie nie moze miec sie lepiej niz w USA. Po pierwsze, jak juz pisalam,  obsuga na kazdym kroku jest niemal doskonala. Po drugie ilosc miejsc w ktorych mozna cos kupic (towar albo usluge) jest wieksza niz u nas. Prawie kazda uliczka pokryta jest wszelkiego typu butikami i sklepikami, a galerie handlowe sa monstrualne (o tym szerzej za chwile). Do tego kazda, nawet najbardziej pierdolowata atrakcja, ma jeden obowiazkowy punkt: gift shop, czyli sklep z pamiatkami. Miejscowosci turystyczne, jak Key West  to w gole skladaja sie glownie z gift shopow i barow. No i nalezy wspomniec, ze wybor pierdol jakie mozna sobie kupic w kazdym z tych sklepikow po prostu przekracza ludzkie pojecie :) W ogole wybor dobr jest niespotykany. Kontrastujac opowiesci z PRLu ze stanem zaopatrzenia w obecnej Polsce ma sie wrazenie, ze wszystko co sie chce mozna kupic. Wszystkim tak myslacym polecam odwiedzimy w supermarkecie amerykanskim :) Tu dopiero mozna kupic wszystko, a nawet wiecej niz dusza zapragnie :)
A teraz, zebyscie sie nie zaslodzili, lyzka dziegciu - dworzec Grayhounda w Orlando calkiem nie pasuje do tego obrazka. Wszyscy sa opryskliwi i surowi, a pracedury bez sensu utrudniajace zycie. Po raz pierwszy w Stanach poczulismy sie tak jak nas wszyscy straszyli: calkowicie sprowadzeniu do parteru i potraktowani z pogardlia nieuprzejmosicia...

W tym guscie dyskusje toczylismy w trakcie naszego prwie 10 godzinnego spaceru po miescie. Za cel obralismy sobie marzenie maniucha - sklep z komiksami :)
Sklep byl daleko (a jak sie potem okazalo jeszcze dalej) a po drodze byla biedna dzielnica. Do tej pory nasze zwiedzanie Stanow nasuwalo jeden wniosek: jest to bardzo bagaty kraj. Ludzie zyja w luksusach i niczego im nie brakuje. Oczywiscie slyszelismy nie raz, ze USA sa krajem roznic spolecznych i choc bogate dzielnice sa bardzo bogate, biede sa bardzo biedne. Nasz spacer przez biedna dzielnice nie potwierdzil tych plotek. Bylo widac, ze ludzie sa tu biedniejsi niz w tych bogatszych dzielnicach ale nadal standard byl taki jak w polskich, moze nie luksusowych, ale dobrych dzielnicach. Roznica miedzy bogata a biedna okolica wyrazala sie glownie w ilosci smieci na ulicach i stanie farby na domach - wiec nie w rzeczach zasadniczych :) Domy, choc nie tak olbrzymie jak u bogatych, nadal byly calkiem duze i na pierwszy rzut oka niezle wyposazone. Samochody to samo - nie takie super duze i dobre ale nadal niezle i przede wszystkim - byly. Jednak u nas jesli ktos jest biedny, to np. na samochod go nie stac, na klimatyzacje tez nie. Ogolnie nasze wrazenie bylo takie, ze jesli to jest biedna dzielnica, to jaka dzielnica byloby zwykle polskie osiedle? przechowalnia dla bezdomnych?

Inna obserwacja z biedej dzielnicy to lokalny McDonald's (kolejna cegielka do obrazu biedaka - je w McDonald's - ktorego biedaka w Polsce stac na sniadanie, w taniej nawet, jadlodajni? A tu widzielismy bezdomnych kupujacych sniadanie...) Do faktu, ze jestesmy jedynymi bialymi juz zdazylismy przywyknac. To co nam sie spodobalo w tym lokalnym McDonaldzie to "rodzinna" niemal atmosfera. Obsluga zwracala sie do klientow po imieniu albo nazwisku wolajac "panie Kowalski, placki dla Pana!". Wiele osob spontanicznie zaczynalo rozmowe i w ogole czulo sie, ze wszyscy sie znaja i spotykaja tu codziennie. Bardzo to bylo fajne.

Kontynuowalismy nasz spacer w kierunku centrum handlowego, w ktorym znajdowal sie poszukiwany sklep z komiksami. Nie bede was (i siebie) zanudzac szczegolami naszego bladzenia. Powiem tylko, ze centrum do ktorego trafilismy bylo OGROMNE. Zgubilismy sie w nim kilkukrotnie i nogi nas bolaly od wydeptanych tam kilometrow...

Na zdjeciu widac czesc tej mega butikowni - to jasne to parking przy sklepikach...

Po wielu godzinach dotarlismy do tego sklepu, ktory faktycznie okazal sie zaopatrzony we wszystko czego dusza komiksiarza zapragnie. Maniuch z lekko opadla szczeka nie nadawal sie do oprowadzania, wiec zajelam sie czytaniem jednego z komiksow, w czasie gdy on sobie zwiedzal ten przybytek i w sumie dobrze spedzilismy czas :)

4.02 - lokalny rezerwat przyrody

Popoludniu odwiedzilismy jeszcze lokalny rezerwat przyrody. Zdjecia w galerii. Zwroccie uwage na te gaje debowo-palmowe z wszedobylskim "spanish mosem"! Byly swietne!.

Rezerwat przyrody jest polozony niedaleko centrum lotow kosmicznych, czyli na wysokosci Orlando, tj. prawie 450km na ponoc od parku Everglades, w ktorym oststnio ogladalismy florydzka przyrode. Chociaz klimat wciaz tropikalny widac znaczne roznice w roslinnosci. Przede wszystkim pojawily sie deby, ale nadal w towarzystwie palm :). Ogolnie mielismy takie wrazenia, ze tak jak na poludniowym koncu Florydy jedyna znajoma roslina to filodendron, tak w Orlando pojawialy sie juz "nasze" drzewa, ale byly przemieszane z tatalnie egzotyczna flora. Np w lesie mieszanym z duzym udzialem debow spotkalismy ni z tego ni z owego drzewo pomaranczy!. Ogolnie spacerek super :)

3 i 4.02 - Centrum lotow kosmicznych

O centrum kosmicznym im. Johna F, Kennedy'ego musi napisac maniuch, bo byl zachwycony pobytem tam i ma na ten temat wiecej do powiedzenia.


Ja streszcze sie tylko do odnotowania, ze BYLISMY w jednym z osrodkow NASA i WIDZIELISMY na wlasne oczy PRAWDZIWY wahadlowiec i prawdziwego ASTRONAUTE, ktory sobie spacerowal w KOSMOSIE. Dotykalismy kamien z KSIEZYCA, widzielismy (za szybka) kombinezon w ktorym Neil Armstrong spacerowal po ksiezycu i w ogole. Wzruszeniom nie bylo konca :) 


A najlepszy byl film pokazujacy zdjecia zdobione przez teleskop Hubla w 3D - mozna bylo "wjechac" w srodek jednej z galaktyk i oglodac gwiazdy oraz patrzec na teleskop Hubla i stacje kosmiczna tak jakby sie samemu  bylo w kosmosie :)


Jedyny minus byl dla mnie taki, ze informacji bylo tak duzo i tak szybko mowione, ze malo rozumialam - moj angielski okazal sie nie wytrzymac kosmicznej proby. Mowie minus, bo mi to bardzo utrudnialo zwiedzanie, ale zgadzam sie, ze trudno to nazwac minusem, bo przeciez to nie zadne zaniedbanie a wrecz przeciwnie.


na bardziej szczegolowy opis musicie poczekac az Maniuch siadzie do bloga :)

sobota, 5 lutego 2011

Zamek z plastiku i magiczny koniec dnia

Oto nastepuje zapowiedziany przez Mile C.D. :-)

Na osobna uwage zasluguje koniec dnia w Walt Disney World. Zebrana przy roznych atrakcjach publika zostaje, w dosc gladki sposob, spedzona w okolice zamku, aby obejrzec konczacy dzien show. Na Florydzie jest juz wtedy ciemno (slonce zachodzi okolo 18), wiec wielkie sztuczne zamiszcze rzuca sie w oczy z daleka, podswietlone na rozne, co chwile zmieniajace sie kolory. W parku gasnie wiekszosc swiatel, a wszyscy zwiedzajacy proszeni sa o pozostanie na miejscu az do zakonczenia spektaklu. Narratorem calego zamieszania jest swierszcz (Mr. Crikett), ktory gladka gadka o miejscu gdzie spelniaja sie marzenia i kazdego dania jest swieto, rozpoczyna dwuetapowy, trwajacy okolo 45 minut, epicki spektakl. Najpierw jest fragment poswiecony zwiedzajacym park tego dnia, ich fotki za pomoca wyswietlaczy sa "malowane" na murach zamku (jest to tak przebiegle zrobione ze faktycznie ma sie wrazenie wylewanej farby, rozsypujacych kawalkow puzzli, czy co tam Myszka Miki nadala). Kazdy kto zostal w czasie zwiedzania sfotografowany przez oficjalnego fotografa z WDW ma szanse na zdjecie (nas nie bylo :-). Nie wiem jaka technika zostala w to widowisko zaangazowana, ale efekt jest olsniewajacy, naprawde niesamowity. Po krotkiej przerwie (gdzie znowu prosi sie publike o pozostanie na miejscach) nastepuje druga czesc, w ktorej jest dluzsza gadka o spelniajacych sie marzeniach i nastepuje polaczone z dzwiekiem, oraz skaczaca z zamku pania, przebrana za Dzwoneczka z Piotrusia Pana, niesamowity pokaz fajerwerkow. Siedzielismy pod zamkiem w oniemieniu, doslownie zaczarowni (w koncu "Zaczarowne Krolestwo") rozmachem i przepychem tego pokazu. Gdy juz myslelismy ze nie bedzie lepiej, narracja doszla do finalu (marzenia sie spelniaja, nie wiedzieliscie?) i zanim zdazylismy pozbierac szczeki z chodnika, wszystko doslownie wybuchlo plejada swiatel, kolorow, dymow, fajerwerkow...

2.02 Orlando - miasto parkow tematycznych

Nastepnego dnia wstalismy pozno, miedzy innymi dlatego, ze do nocy rozmawialismy z naszym gospodarzem Johnem, ktory wreszcie mial dla nas troche czasu.

Chcialismy pozwiedzac samo miasto, ale nam sie to troche nie udalo (za sprawa znacznej komplikacji systemu drog). Wobec tej porazki i totalnego poplatania zajechalismy na International Drive - ulice znana z nagromadzenia tematycznych parkow rozrywki. Zwiedzanie bylo utrudnione przez typowa florydzka pogode (goraco i duszno) ale po posileniu sie lodami w slynnej lodziarni Ben & Jerry's (zamowilismy oczywiscie maja porcje i jedlismy ja jakies pol godziny) i zasiegnieciu rady w lokalnym centrum informacji trafilismy w koncu do budynku stojacego na dachu :)

Wystawa byla w porzadku choc raczej dla dzieci - mozna bylo np. sprobowac jak dlugo sie wytrzyma w wodzie o temp. -2 C, czyli temp. wody do jakiej wpadly ofiary katastrofy Titanica albo poczuc sile wiatru tak jakby sie bylo w centrum tornada itp. Bylo tez duzo gry zludzeniami, najczesciej optycznymi. Byla tez sztuczna kolejka gorska - mozna bylo zaprogramowac jej trasa a potem wsiadalo sie do takiej kapsuly, ktora czlowiekiem trzesla w zgodnych z programem katach nachylenia (to przyprawilo mnie o mdlosci). Na koncu poszlismy na film w 4D czyli film w 3D ale siedzi sie na siedzeniach ktore dodatkowo trzesa odpowiednio do obrazu i sa dmuchawy, ktore dmuchaja wtedy gdy w filmie jedzie sie pod wiatr. Doznanie bylo na tyle wiarygodne, ze moja choroba lokomocyjna jeszcze bardziej sie odnowila i maniuch musial mnie wspomagac w bezpiecznym wyjsciu z tego przybytku.... Nie mniej jednak polecam bo wrazenie jest duze :)

Tego dnia, spacerujac po czesci Orlando po raz kolejny uswiadomilismy sobie jak wielkich rozmiarow jest wszystko co sie w tym kraju znajduje. Ogromne przestrzenie sa wszechogarniajace. A do tego wszystko jest ladne czyste i zadbane. Bez dwoch zdan, nie jest to biedny kraj :)

piątek, 4 lutego 2011

1.02 Disney World. Dzien szczescia z plastiku

Dla nie urodzonych w latach 80 zeszlego wieku krotki wstep: W czasach gdy nie bylo kanalow z kreskowkami non stop, coca cola byla luksusem, swieta kojarzyly sie z pomaranczami (bo tylko wtedy byly) a gry komputerowe odpalalo sie z wydajacych tajemnicze dzwieki kaset, pojawila sie okienko na swiat przez ktore do szarej polskiej rzeczywistosci zaczely naplywac kolory. Pokolenie lat 80 doskonale pamieta jak sobotnie popoludnia i niedzielne wieczory zaczely byc glownymi punktami tygodnia, wypelnionego Reksiami, Coralgolami oraz nieustannie sie goniacymi wilkiem i zajacem (nu pagadi!). Nowe szczescie mialo forme kipiacych kolorami, szczegolowo narysowanych i doskonale zdubbingowanych, polgodzinnych kreskowek opatrzonych charakterystycznym logo Disneya (z zamkiem  i gwiazdkami) a nazywalo sie "Walt Disney przedstawia". Poza samymi kreskowkami, w programie byly tez konkursy w ramach ktorych mozna bylo wygrac rzecz nieslychana - wycieczke do Walt Disney World na Florydzie. Jako ze (podobnie jak wieksza czesc mojego rocznika) snilem o spotkaniu pana przebranego za Myszke Miki, w konkursach bralem udzial. Nigdy nie wygralem biletu na  Floryde.

Ale jednak  dojechalem do Disney Worldu na Florydzie. Park Disneya to tak naprawde cztery parki tematyczne i poczatkowo chcielismy pojechac do tego poswieconego przyszlosciowym technologia (Epcot), obawiajac sie ze jest 20 lat za pozno na "prawdziwy" DisneyWorld, ale po krotkim namysle i konsultacji z naszym gospodarzem zdecydowalismy zaspokoic marzenie dziecinstwa i pojechac do Magic Kingdom (Zaczarowanego Krolestwa). Wspomniany zamek z logo Disneya jest wlasnie tam, podobnie jak masa innych atrakcji. Jezeli ktorys z czytelnikow tego bloga ma zamiar sie tu kiedykolwiek wybrac,  kilka praktycznych rad. Po pierwsze nie dajcie sie skusic na bilet ktory pozwala wam przemieszczac sie pomiedzy parkami - atrakcje w jednym parku zajmuja  naprawde caly dzien. Po drugie, superdrogi bilet wstepu (w styczniu 86 dolarow za doroslego,  w sezonie drozej) jest wart swojej ceny. Ku w zasadzie obupulnemu zaskoczeniu, naprawde sie dobrze bawilismy, robiac dziesiatki bardzo roznych rzeczy (o tym za chwile).  Po trzecie: jezeli idziecie do Magic Kingdom  - zostancie do samego konca. Koniec rad praktycznych.

W szczegolowy opis atrakcji nie bede sie wdawala, wykrece sie powiedzieniem: "jak chcecie zobaczyc co  jest w Disney Worldzie to sami pojedzcie" ;) nie zobaczycie tego tez na naszych zdjeciach, bo zaskoczeni oferta pozyczenia samochodu zapomnielismy wziac aparatu :)

Bede sie zatem streszczac z opisem:
Nalezy zaczac od tego, ze jest to OLBRZYMIE miejsce. Rocznie odwiedza je ok. 17 milionow ludzi i ma powierzchnie ok. 0.5 km2 a jest to tylko jedna z 4 czesci florydzkiego Disney Worldu. (Calosc zajmuje 122km2). W Magic Kingdom znajduje sie kilka podparkow tematycznych i w kazdym z nich sa atrakcje zwiazane jakos z tematem parku i jednoczesnie nawiazujace do kreskowek osadzonych w danej tematyce. Wiekszosc rzeczy ktore mozna bylo robic opierala sie na jechaniu w wagonikach przez tunele i sale wypelnione obrazami i postaciami z bajek, z reguly ruchomymi  - system jak w wesolym miasteczku, choc atrakcje jakie sie oglada podczas jazdy jakies takie lepsze - disneyowskie :) ogolnie mozna powiedziec ze caly ten park to ogromne wesole miasteczko rojace sie od karuzel, kolejek gorskich i sal z wagonikami. To pierwsze rzuca sie w oczy to ze wszystko jest sztuczne i z plastiku. Poczatkowo stwierdzilismy, ze to obciach i broni sie tylko i wylacznie dlatego, ze to Disney :) Z czasem jednak zaczelismy doceniac jak precyzyjnie zrobiony i pomalowany jest ten plastikowy swiat. Doszlismy do wniosku, ze mimo tego, ze od razu widac, ze wszystko jest sztuczne, to jednak ta sztucznosc jest na tyle dopracowana i zadbana, ze az staje sie konsekwentna i faktycznie bardzo dobrze spelnia swoja role. Tak samo jak disneyowskie kreskowki - tez sa przerysowane i przekolorowane, tak, ze od razu widac, ze nie sa prawdziwe - nie ma sie watpliwosci, ze prawdziwy lew wcale nie wyglada jak Krol Lew a zwykla kaczka w niczym nie przypomina Kaczora Donalda. Ale mimo tego, ze kreskowki nie sa odzwierciedleniem rzeczywistosci, maja przeciez swoj niepowtarzalny urok i trudno im  zarzucic tandetnosc. Tak wlasnie bylo z tymi plastikowymi dekoracjami w Disney Worldzie.

Kolejny element, jaki zlozyl sie na nasze wrazenia z tego miejsca to wysoka jakosc. Na wysokim poziomie byly dekoracje, atrakcje, przedstawienia, obsluga i organizacja.
Dekoracje i atrakcje nie tylko byly maksymalnie zadbane i szczegolowo dopracowane ale tez angazowaly niejednokrotnie zaawansowana technike. Na przyklad duchy w nawiedzonym domu byly holograficzne. Bylismy tez na flimie 3D ktory byl swoistym miksem kilku kreskowek i nie dosc ze dalismy sie zaskoczyc to jeszcze naprawde dobrze sie bawilismy.
Przedstawienia i showy byly bardzo profesjonalnie zrobione. Jak powiem, ze aktorzy byli zgrani i prezentacja byla taka, ze wszystko bylo widac i slychac to zabrzmie banalnie. A jednak przedstawianie czy parady uliczne jakie sie widuje w Polsce nie dorastaja do piet temu co zobaczylismy tam. To tak jak porownac teledysk Michaela Jacksona do parady ze sw. Marcinem na 11 listopada.
Obsluga, nie dosc ze w kazdym miejscu inaczej ubrana to jeszcze na sposob amerykanski wiecznie usmiechnieta i mila. Do tego bardzo opiekuncza i zawsze chetna do pomocy. Ani chwili nie czulismy sie zagubieni ani osamotnieni i wszyscy byli dla nas super mili i co chwila nam machali. Troche to juz opisywalam w stosunku do wszystkich amerykanow, ale tu bylo to jeszcze bardziej nasilone.
Organizacja tez byla doskonala. Mimo  nieprzebranych tlumow turystow jakie sie tam przewijaly cala infrastruktura byla tak  dobrze przemyslana, ze z niczym nie bylo problemu. Nigdy nie szukalismy WC dluzej niz dwie minuty i to WC zawsze bylo czyste i zaopatrzone w papier i mydlo. Nigdy nie bylo balaganu przy wchodzeniu do kolejnych miejsc (choc niejednokrotnie trzeba bylo zaczekac w kolejce) doskonale zorganizowany transport, zaplecze socjalno-jedzeniowe na kazdym kroku, bardzo dobre oznakowanie drog - slowem doskonala organizacja.

Nasza kolejna (niezbyt orginalna) obserwacja byla mnogosc gift shopow czyli sklepow z pamiatkami. Mozna bylo oczywiscie kupic WSZYSTKO z myszka miki i jeszcze duzo wiecej. Maniuch byl zachwycony :)

C.D. w tym temacie byc moze N.

31.01 przeprowadzka

Rano sie zebralismy i pojechalismy oddac samochod. Krotka konwersacja z wiecznie usmiechnietym amerykanskim sprzedawca przyniosla informacje, ze park z gipsowym  piaskiem ktory zwiedzilismy poprzedniego dnia zostal zalozony przez milionera, ktory przyjechal z innego stanu jako czlowiek ubogi, pracowal ciezko i kiedy juz sie dorobil i zostal milionerem oddal hrabstwu ten teren pod warunkiem, ze zalozy tam park chroniacy krajobraz. Nasz sprzedawca zeznal, ze jest wnukiem tegoz milionera i to wlasnie od niego dostal  pieniadze na biznes, ktory od 20 z gora lat prowadzi :) Prawda, ze amerykanskia historia? :):)

Oddawszy samochod udalismy sie za pomoca autobusu na stacje Grayhounda (amerykanski PKS) azeby odjechac w kierunku naszego nastepnego przystanku - Orlando.

W Orlando mielismy nagranego gospodarza z couch surfingu. Bylismy umowieni, ze zadzwonimy i poda nam dokladny adres. Zadzwonilismy i faktycznie podal po czym zapytal  kiedy bedziemy. okazalo sie, ze tego dnia pracuje do poznej nocy wiec nie bedzie mogl nas wpuscic... Zaproponowalismy, ze w takim razie jedna noc przenocujemy w hostelu i przyjedziemy nazajutrz. A on na to, ze chyba bedzie wygodniej jesli zostawi nam otwarte tylne drzwi - to sobie wejdziemy. Zamurowalo nas troche, ale John zdecydowanie oferowal to rozwiazanie wiec sie zgodzilismy. Wieczorem zajechalismy we wskazane miejsce, wg adresu zlokalizowalismy dom i faktycznie tylne drzwi byly otwarte, wiec weszlismy. Czulismy sie troche oniesmieleni ogromem goscinnosci z jaka sie spotkalismy wiec nie bardzo wiedzielismy co ze soba zrobic w tym pustym domu... Godzina jednak robila sie pozna wiec zdecydowalismy sie zajac jeden z pokojow goscinnych i ulozyc do snu. W miedzy czasie udalo nam sie dodzwonic do naszego zaocznego gospodarza, ktory zaaprobowal powziete przez nas kroki :)

Rano wstalismy wczesniej od niego ale zdecydowalismy sie zaczekac az wstanie, chocby po to  ,zeby podziekowac i sie przywitac. Tymczasem John, jak juz sie obudzil, zapytal tylko co mamy zamiar robic. Powiedzielismy, ze chcemy jechac do Disney Worldu. A on na to: aha, to narysuje wam mapke. macie samochod?
-nie mamy
-to wezcie moj. tu sa kluczyki.
-....???!!!
-co? umiecie prowadzic?
-no... tak, ale ... nie jestes dla nas za dobry?
-no problem!

I tak, po  15 minutach znajomosci stalismy sie nie tylko mieszkancami domu tego dobrego czlowieka,ale tez dyspozytorami jego ogromnego  (czyli normalnego jak na amerykanskie standardy) samochodu.

czwartek, 3 lutego 2011

28-30.01 Keys

Na wyspy Keys postanowilismy wybrac sie za pomoca wypozyczonego samochodu. Plan mielismy taki, zeby wypozyczyc go na caly weekend czyli od piatku do poniedzialku rano. Niestety, ku naszemu najwiekszemu zdziwieniu, w piatek okazalo sie, ze pobliskie wypozyczalnie samochodow - nie maja samochodow!!! ten pierwszy podczas naszej wyprawy przejaw niezadbania o klienta tak nas zdumial, ze przez caly dzien nie wiedzielismy co z soba zrobic i krecilismy sie bez senu (zaciesniajac wiezy z hostelowiczami). Samochod udalo nam sie zdobyc w sobote rano i ochoczo ruszylismy za jego pomoca na Key West.

Key West okazala sie bardzo fajna. Jak ktos lubi chodzic po uliczkach pelnych turystow i sklepow z pamiatkami :) Przechadzajac sie po wyspie, podziwiajac charakterystyczna zabudowe i wsluchujac sie w tetniaca turystycznym zyciem atmosfere odkrylismy z pewnym zdumieniem, ze nalezymy do osob, ktore lubia "turystyczne miejsca". Choc nigdy (albo prawie nigdy) nie kupujemy nic w otaczajacych nas sklepach z pamiatkami ani nie celebrujemy nocnego zycia, ani nie jemy w lokalnych drogich turystycznych restauracjach, ani nawet nie korzystamy z klasycznej turystycznej infrastruktury, to na swoj sposob delektujemy sie "turystycznym" klimatem. Lazimy sobie uliczkami, obserwujemy roznorodnosc ludzi, ogladamy dostepne gadzety i zachwycamy sie lokalnymi dzielami sztuki. Tym razem trafilismy miedzy innymi do niesamowitego sklepu ze zdjeciami. Brzmi moze banalnie, ale tylko dlatego, ze nie wiecie jakie to byly zdjecia :) Trudno to opisac tak, zeby oddac wrazenie jakie na nas zrobily... tu link do ich strony: http://www.signedrock.com/shopping_cart.php?product=7141&view&cat=1&giftgallery. Byly tam zgromadzone swietne fotografie znanych osob, glownie ze swiata rozrywki, glownie z lat 60'-70 ale tez nowsze. Wspaniale kompozycje, symbolika i kultowosc... spedzilismy tam chyba pol godziny, co chwila wydajac odglosy zachwytu :)

W sobote zdozylismy tez pojsc do domu Hamingway'a. Najlepsze co tam spotkalismy to koty, uwiecznione na naszych zdjeciach (ktorych chwilowo nie mamy jak uploadowac). Maniuchowi podobala sie tez pracownia, w ktorej tworzyl Hamingway.

Wieczorem udalismy sie na obowiazkowy na Key West zachod slonca. Zachod nie byl jakis specjalnie wyjatkowy, za to widac bylo, ze faktycznie jest slynny bo przyciagna tlumy ludzi :) Po krotkim poszwendaniu sie po lokalnych atrakcjach w postaci ulicznych performersow wrocilismy do naszego samochodu azeby odjechac nim nieco od miasta, zatrzymac sie na jednym z licznych parkingow przy autostradzie i przenocowac. Plan oczywiscie nie byl taki latwy na jaki wygladal. Po pierwsze zjazdy okazaly sie nie wystepowac tak czesto jak nam sie wydawalo, gdy jechalismy w druga strone. Po drugie Toyota Yaris, ktora sie poruszalismy, okazala sie byc mniejsza niz nam sie wydalawo. W koncu jednak udalo nam sie znalezc parking i wpasowac sie w dostepna przestrzen, tak ze troche sie zdrzemnelismy...

Nastepnego dnia wstalismy oczywiscie obolali i niewyspani, ale za to o wschodzie slonca :) Niedzielne przedpoludnie przeznaczylismy na krecenie sie po opustoszalym o tej porze miasteczku. Podziwialismy liczne, walesajace sie luzem koguty, Amerykanow pijacych rano kawe na werandach swoich domow i tlumy sprzatajacych po nocnych imprezach. Zaszlismy tez do Malego Bialego Domu - prezydenckiej rezydencji, zalozonej przez Trumana, ktory przyjechal tam na leczenie i tak mu sie spodobalo, ze zalozyl rezydencje. Obejrzelismy sobie wystawe poswiecona Trumanowi. Usiadomila nam ona, cokolwiek oczywista prawde, ze Amerykanie sa bardzo dumni ze swojej historii, ze swojego kraju i ze swoich przywodcow :). Prezentacja postaci prezydenta byla bardzo inna od naszej. Przede wszystkim byla bardzo pozytywna. W ogole mozna chyba powiedziec, ze ogladajac amerykanskie miejsca historyczne dochodzi sie do wniosku, ze Ameryka to najcudowniejsze miejsce na ziemi i prawie kazdy Amerykanin, a juz na pewno taki, ktory zostal wybrany przez Narod, zasluguje nie tylko na pomnik, ale wlasciwie na kazdy dostepny sposob pochwalenia, upamietnienia i gloryfikacji. Bylismy od wrazeniem rozmachu i umiejetnosci w budowniu poczucia narodowej tozsamosci i dumy.  

W drodze powrotnej zatrzymalismy sie na wyspie Long Key, w stanowym parku (odpowiednik parku krajobrazowego). To okazalo sie swietnym pomyslem. Trafilismy na plaze na ktorej piasek byl ... gipsem! albo jakas mieszanina piasku i gipsu albo moze jeszcze innych soli wapnia. Wrazenie bylo NIESAMOWITE! Zamiast malych kamyczkow, na plazy byly szczatki koralowcow, a zamiast piasku przesypujacego sie miedzy palcami grzaska masa do zludzenia przypominajaca gesta papke gipsowa! Nacieszywszy sie troche ta nowa atrakcja poszlismy jeszcze na sciezke przyrodnicza prowadzaca przez kilka rodzajow ekosystemow obecnych w parku.

Najpierw brzegiem wody, gdzie poza gipsowym piaskiem podziwialismy male, kielkujace namorzyny i przechadzajace sie czaple. Potem przez dojrzale namorzynowe morze :) a potem przez jeszcze inny nadmorski lasek, ktory nie wiem jak sie nazywa... Na koncu szlaku byl tropikalny las tzw. "hamakowy" to znaczy rosnacy na lekkim podwyzszeniu terenu, umozliwiajacym rozwoj normalnych, duzych drzew. Z takim lasem  spotkalismy sie juz podczas wyprawy z przewodnikiem do Evergaldesow, wiec tu moglismy sobie wszystko przypomniec i cwiczyc rozpoznawanie dwoch poznanych gatunkow drzew: Gumbo-Limbo i Poison wood ("trujace drewno", naprawde jest trujace).

Ogolne wrazenie o Keysach bylo takie, ze sa ladne i prawdziwie tropikalne. Roilo sie tam wszedzie od palm i innych egzotycznych, tropikalnych roslin, woda w morzu byla ciepla (nie tak jak w Miami), plaza i kamienie byly szczatkami skorupiakow, zabudowa byla charakterystyczna, inna niz na kontynentalnej Florydzie. Bylo tam tez bardzo slonecznie i cieplo oraz jakos tak sielsko. Nic dziwnego, ze wiele osob przjezdzajacych tam na chwile postanawia sie tam osiedlic :)

Wrocilismy do hostelu skonani, ale zadowoleni z wyprawy.