piątek, 11 lutego 2011

5.02 - dluuuugi spaceeer po Orlando i amerykanski konsumpcjonizm

Byl to dzien przeprowadzki do Louisiany. Nasz super gospodarz podwiozl nas rano na stacje Grayhounda -tutejszego PKSu (tyle, ze prywatnego) i pojechal do pracy a my mielismy jeszcze caly dzien do wykozystania bo autobus byl dopiero wieczorem.

Po wejsciu na dworzec, w celu znalezienia jakiejs przechowalni bagazu spotkala nas niemila niespodzianka. Juz przy drzwiach rzucili sie na nas ochroniarze i kazali otwierac plecaki i wszystko pokazywac. Nasze zdumienie, jak mozna sobie wyobrazic, bylo ogromne - chcielismy tylko zapytac, czy mozemy przechowac plecaki a oni sie na nas rzucaja. Co wiecej byli glusi na nasze tlumaczenia, ze my tu tylko na chwile i ze jeszcze nie jedziemy - wzieli sie do przeszukiwania. Na szczescie zniechecili sie widzac ciasno spakowane manatki i ograniczyli do przepytywania, czy nie mamy zadnej broni itp. do niczego sie nie przyznawalismy bo broni nie mielismy ale pan zaczal z naciskiem pytac czy nie mamy nozy. po chwili przypomnialo nam sie ze mamy jeden kieszonkowy noz, wiec go wyciagnelismy do pokazania. Okazalo sie, ze polityka Grayhounda jest taka, ze nie mozna przewozic nozy, nawet w bagazu nadanym i ze jesli chcemy ten noz zachowac to musimy zaplacic dodatkowe 10$ i wyslac go czyms w rodzaju przesylki konduktorskiej...

Tu jest miejsce na refleksje nad amerykanskim standardem obsugi kienta. otoz standard ten jest bardzo wysoki. Caly czas nie mozemy wyjsc z podziwu nad tym jacy mili sa dla nas wszyscy uslugodawcy. Kazdy, nawet byle sklepikarz, zapytuje nas z usmiechem jak sie mamy, zyczy milego dnia i dziekuje za wizyte. Niejeden rozwija konwersacje i dopytuje skad jestesmy i wyraza zachwyt nasza wyprawa. Niektorzy - szczegolnie kelnerzy - w ogle sie z nami zaprzyjazniaja, zartuja, opowiadaja jakies historie albo anegdotki. Nie jestesmy w stanie wychwycic w tym falszu, choc mozna by sie spodziwac, ze sprzedawca na stacji benzynowej ma w nosie to jak dlugo juz jestesmy w USA i czy nam sie podoba, a sklepikarz olewa to jak sie mamy. Wiec choc spodziewamy sie, ze nie pytaja sie powaznie, tylko burcza z grzecznosci, nie widzimy zadnych tego objawow :-) Przy tym sa we wszystkim bardzo pomocni i chetni poswiecic czas, zeby nam wszystko wyjasnic (moze z wyjatkiem obslugi w jadlodajniach, ktora zadaje milion trudnych pytan, z ktorych nic nie rozumiamy) Wszystko to sprawia z jednej strony, ze czujemy sie bardzo zadbani jako klienci, z drugiej strony przyczynia sie do naszej opini o serdecznosci Amerykanow jako takich.
Mysle, ze takie podejscie do ludzi jest za razem skutkiem, przejawem jak i przyczyna rozwinietej na nieslychana skale kultury "konsumenckiej". Dochodzimy do wniosku ze konsumet nigdzie nie moze miec sie lepiej niz w USA. Po pierwsze, jak juz pisalam,  obsuga na kazdym kroku jest niemal doskonala. Po drugie ilosc miejsc w ktorych mozna cos kupic (towar albo usluge) jest wieksza niz u nas. Prawie kazda uliczka pokryta jest wszelkiego typu butikami i sklepikami, a galerie handlowe sa monstrualne (o tym szerzej za chwile). Do tego kazda, nawet najbardziej pierdolowata atrakcja, ma jeden obowiazkowy punkt: gift shop, czyli sklep z pamiatkami. Miejscowosci turystyczne, jak Key West  to w gole skladaja sie glownie z gift shopow i barow. No i nalezy wspomniec, ze wybor pierdol jakie mozna sobie kupic w kazdym z tych sklepikow po prostu przekracza ludzkie pojecie :) W ogole wybor dobr jest niespotykany. Kontrastujac opowiesci z PRLu ze stanem zaopatrzenia w obecnej Polsce ma sie wrazenie, ze wszystko co sie chce mozna kupic. Wszystkim tak myslacym polecam odwiedzimy w supermarkecie amerykanskim :) Tu dopiero mozna kupic wszystko, a nawet wiecej niz dusza zapragnie :)
A teraz, zebyscie sie nie zaslodzili, lyzka dziegciu - dworzec Grayhounda w Orlando calkiem nie pasuje do tego obrazka. Wszyscy sa opryskliwi i surowi, a pracedury bez sensu utrudniajace zycie. Po raz pierwszy w Stanach poczulismy sie tak jak nas wszyscy straszyli: calkowicie sprowadzeniu do parteru i potraktowani z pogardlia nieuprzejmosicia...

W tym guscie dyskusje toczylismy w trakcie naszego prwie 10 godzinnego spaceru po miescie. Za cel obralismy sobie marzenie maniucha - sklep z komiksami :)
Sklep byl daleko (a jak sie potem okazalo jeszcze dalej) a po drodze byla biedna dzielnica. Do tej pory nasze zwiedzanie Stanow nasuwalo jeden wniosek: jest to bardzo bagaty kraj. Ludzie zyja w luksusach i niczego im nie brakuje. Oczywiscie slyszelismy nie raz, ze USA sa krajem roznic spolecznych i choc bogate dzielnice sa bardzo bogate, biede sa bardzo biedne. Nasz spacer przez biedna dzielnice nie potwierdzil tych plotek. Bylo widac, ze ludzie sa tu biedniejsi niz w tych bogatszych dzielnicach ale nadal standard byl taki jak w polskich, moze nie luksusowych, ale dobrych dzielnicach. Roznica miedzy bogata a biedna okolica wyrazala sie glownie w ilosci smieci na ulicach i stanie farby na domach - wiec nie w rzeczach zasadniczych :) Domy, choc nie tak olbrzymie jak u bogatych, nadal byly calkiem duze i na pierwszy rzut oka niezle wyposazone. Samochody to samo - nie takie super duze i dobre ale nadal niezle i przede wszystkim - byly. Jednak u nas jesli ktos jest biedny, to np. na samochod go nie stac, na klimatyzacje tez nie. Ogolnie nasze wrazenie bylo takie, ze jesli to jest biedna dzielnica, to jaka dzielnica byloby zwykle polskie osiedle? przechowalnia dla bezdomnych?

Inna obserwacja z biedej dzielnicy to lokalny McDonald's (kolejna cegielka do obrazu biedaka - je w McDonald's - ktorego biedaka w Polsce stac na sniadanie, w taniej nawet, jadlodajni? A tu widzielismy bezdomnych kupujacych sniadanie...) Do faktu, ze jestesmy jedynymi bialymi juz zdazylismy przywyknac. To co nam sie spodobalo w tym lokalnym McDonaldzie to "rodzinna" niemal atmosfera. Obsluga zwracala sie do klientow po imieniu albo nazwisku wolajac "panie Kowalski, placki dla Pana!". Wiele osob spontanicznie zaczynalo rozmowe i w ogole czulo sie, ze wszyscy sie znaja i spotykaja tu codziennie. Bardzo to bylo fajne.

Kontynuowalismy nasz spacer w kierunku centrum handlowego, w ktorym znajdowal sie poszukiwany sklep z komiksami. Nie bede was (i siebie) zanudzac szczegolami naszego bladzenia. Powiem tylko, ze centrum do ktorego trafilismy bylo OGROMNE. Zgubilismy sie w nim kilkukrotnie i nogi nas bolaly od wydeptanych tam kilometrow...

Na zdjeciu widac czesc tej mega butikowni - to jasne to parking przy sklepikach...

Po wielu godzinach dotarlismy do tego sklepu, ktory faktycznie okazal sie zaopatrzony we wszystko czego dusza komiksiarza zapragnie. Maniuch z lekko opadla szczeka nie nadawal sie do oprowadzania, wiec zajelam sie czytaniem jednego z komiksow, w czasie gdy on sobie zwiedzal ten przybytek i w sumie dobrze spedzilismy czas :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz