Pierwszy raz od wrzesnia ( i pierwszy raz na tym wyjezdzie) wybralismy sie na rower. Wypozyczylismy dwa rowery na caly dzien z naszego hostelu. Rowery byly ok, z miekkimi siodelkami. Zachecily nas wiec do pedalowania.
Z hostelu do wejscia do parku jest 10 mil a potem do szlaku jeszcze jakies 7 mil. Po drodze jeszcze mielismy koncepcje zeby zahaczyc o inny szlak wiec na niego zboczylismy ale okazal sie zamkniety wiec jednak jechalismy na ten dalszy. Ta czesc Florydy w ktorej sie znajdujemy jest calkowicie plaska - nie ma zadnych wniesien ani innych trudnosci w rowerowaniu a do tego drogi sa rowne. Pogoda byla super - sloncie swiecilo ale powietrze bylo dosc chlodne, wiec sie nie pocilismy i nie czulismy zmeczenia. Wszystkie te okolicznosci powodowaly, ze jechalo sie bardzo dobrze, ale... w sumie przejechalismy ok. 60 mil czyli 90km....
Wracajac nie czulismy sie wiec juz tak dobrze jak na poczatku... Do tego zapomnielismy sie posmarowac filtrem przeciwslonecznym, i sloncie niepostrzezenie nas przypalilo (wiatr powodowal, ze nie czulismy goraca). Dzis (czesciowo z powodu porazki w wypozyczaniu samochodu) urzadzilismy sobie rekonwalescencje :)
Pomijajac stan naszych pup i nog, wycieczka byla calkiem fajna, choc nie tak ekscytujaca jak poprzednie wyprawy. Dojaz do Parku wiedzie przez pola, ktore wygladaja calkim normalnie, jesli pominac rosnace na miedzach palmy. W samymy parku krajobraz jest raczej monotonny, szczegolnie na poczatku. Pierwsze kilka mil jedzie sie przez podmokle (obecnie z powodu zimy nieco podsuszone) niskie szuwary. Wyglada to jak bezkresny step z ciemnozielono-szarawa trawa. Urozmaiceniem sa tu ptaki dybiace na ryby zgromadzone w nielicznych wodnych oczkach. Widzielismy pare czapel i innych ptaszorow.
Potem wjezdza sie w las sosnowy i w tym otoczeniu poprowadzony jest caly rowerowy szlak. Krajobraz, mimo dominacji sosen, jest inny niz u nas - po pierwsze sosny sa inne - maja dluzsze igly i rzadsze galezie. Po drugie w nizszej warstwie lasu, zamiast krzakow sa palmy :)
Spedzilismy wiec dzien blisko natury i raczej odludnie. i teraz mamy za swoje - ledwo siedze na obolalych posladkach...
Zdjecia w galerii.
piątek, 28 stycznia 2011
środa, 26 stycznia 2011
26.01 Dookola Parku Everglades - bardziej turystyczne miejsca
Podczas naszej wczorajszej super wyprawy przyrodniczej poznalismy starsze malzenstwo z Massachusetts. Mieszkaja w tym samym hostelu co my i sa tu na wakacjach - chronia sie przed zimnem :) Okazali sie byc bardzo mili i chetnie z nami gadali, a do tego chcieli nastepnego dnia pojechac na dalsze zwiedzanie rzeczy, ktore i my chcielismy zobaczyc,wiec umowilismy sie z nimi na wspolna wyprawe. Do tego mieli samochod, wiec w ogole udalo nam sie dobrze trafic.
Pojechalismy z nimi na farme aligatorow, ktora okazala sie byc czyms pomiedzy zoo a cyrkiem (znowu). Tym razem zalapalismy sie na show z aligatorem (na zdjeciu). Przejechalismy sie tez lodka napedzana poteznym, halasliwym wiatrakiem, straszaca ptaki i aligatory, ktore dzieki temu mozna zaobserwowac w ruchu. Sposob oczywiscie godny pogardy, ale turyscie sie ciesza :)
Widzielismy tez troche zolwi, ptakow, krokodyli, wezy. Z ciekawszych, ktorych do tej pory nie widzielismy napatoczyla sie pantera florydzka (gatunek ginacy) i ogromna anakonda.
Potem pojechalismy do jadlodajni, w ktorej mozna bylo sprobowac miesa z aligatora. Gospodarze tego dnia, ktorzy byli tacy mili, ze nas wszedzie wozili, postanowili postawic nam obiad... nie smielismy wiec zamawiac drogich aligatorow i zamiast tego wzielismy hamburgery, ktore tym razem byly tak duze, ze nas pokonaly (ja swojego nie zmiescilam, a maniuch zmiescil i do teraz czuje na zoladku...).
Nastepny przystanek - targ owocow. Wszyscy mowia, ze Floryda to najlepsze miejsce na jedzenie owocow, bo rosnie ich tutaj nieprzebrana roznorodnosc, wszystkie sa swieze i dobre. Wybralismy trzy najdziwniej wygladajace :) jeszcze nie probowalismy, bo mimo tego, ze obiad byl ponad 5 godzin temu, nadal czujemy sie pelni... Na targu mozna bylo tez sprobowac roznych rzeczy. Byly miedzy innymi miodow. Ale nie byle jakich! miody z kwiatow mandarynki, mango, limonki (ten mial smieszny smak)... ale najlepszy byl miod z cynamonu! Mozna go porownac tylko do miodu posypanego cynamonem, ale nie musze mowic, ze smakowal lepiej :)
Potem zatrzymalismy sie jeszcze w czyms w rodzaju schroniska dla dzikich zwierzat. byly tam zwierzeta uratowane lub oddane. To nie bylo jakies super interesujace - wygladalo jak male zoo. Widzielismy miedzy innymi papugi, malpki, tygrysy, wilki i inne zwierzaki z roznych stron.
Na koncu tego turystycznego dnia pojechalismy do kolejnej lokalnej atrakcji - Coral Castle (http://coralcastle.com/gallery/). Atrakcja w sumie taka sobie. Historia moze ciekawsza - caly ogrod zostal zaptojektowany i zbudowany przez jednego faceta, a znajduja sie w nim elementy wazace po kilka-kilkanascie ton. Struktura kamieni, z ktorych calosc byla wykonana jest dosc ciekawa, bo sa to skamieniale koralowce, ktore stopniowo sie wyplukuja. Jednak ciekawsze rzeczy widzielismy w Miami, w ogrodzie Vizcaya (23.01). Tamtejszy ogrod tez byl zrobiony z florydzkich wapieni, tyle ze tam mozna bylo faktycznie dostrzec np. w schodach, rozne rodzaje struktur i rozne zwierzece tkanki.
Teraz sobie odpoczywamy w hostelu i myslimy pozytywnie o ludziach z Massachusetts :)
Pojechalismy z nimi na farme aligatorow, ktora okazala sie byc czyms pomiedzy zoo a cyrkiem (znowu). Tym razem zalapalismy sie na show z aligatorem (na zdjeciu). Przejechalismy sie tez lodka napedzana poteznym, halasliwym wiatrakiem, straszaca ptaki i aligatory, ktore dzieki temu mozna zaobserwowac w ruchu. Sposob oczywiscie godny pogardy, ale turyscie sie ciesza :)
Widzielismy tez troche zolwi, ptakow, krokodyli, wezy. Z ciekawszych, ktorych do tej pory nie widzielismy napatoczyla sie pantera florydzka (gatunek ginacy) i ogromna anakonda.
Potem pojechalismy do jadlodajni, w ktorej mozna bylo sprobowac miesa z aligatora. Gospodarze tego dnia, ktorzy byli tacy mili, ze nas wszedzie wozili, postanowili postawic nam obiad... nie smielismy wiec zamawiac drogich aligatorow i zamiast tego wzielismy hamburgery, ktore tym razem byly tak duze, ze nas pokonaly (ja swojego nie zmiescilam, a maniuch zmiescil i do teraz czuje na zoladku...).
Nastepny przystanek - targ owocow. Wszyscy mowia, ze Floryda to najlepsze miejsce na jedzenie owocow, bo rosnie ich tutaj nieprzebrana roznorodnosc, wszystkie sa swieze i dobre. Wybralismy trzy najdziwniej wygladajace :) jeszcze nie probowalismy, bo mimo tego, ze obiad byl ponad 5 godzin temu, nadal czujemy sie pelni... Na targu mozna bylo tez sprobowac roznych rzeczy. Byly miedzy innymi miodow. Ale nie byle jakich! miody z kwiatow mandarynki, mango, limonki (ten mial smieszny smak)... ale najlepszy byl miod z cynamonu! Mozna go porownac tylko do miodu posypanego cynamonem, ale nie musze mowic, ze smakowal lepiej :)
Potem zatrzymalismy sie jeszcze w czyms w rodzaju schroniska dla dzikich zwierzat. byly tam zwierzeta uratowane lub oddane. To nie bylo jakies super interesujace - wygladalo jak male zoo. Widzielismy miedzy innymi papugi, malpki, tygrysy, wilki i inne zwierzaki z roznych stron.
Na koncu tego turystycznego dnia pojechalismy do kolejnej lokalnej atrakcji - Coral Castle (http://coralcastle.com/gallery/). Atrakcja w sumie taka sobie. Historia moze ciekawsza - caly ogrod zostal zaptojektowany i zbudowany przez jednego faceta, a znajduja sie w nim elementy wazace po kilka-kilkanascie ton. Struktura kamieni, z ktorych calosc byla wykonana jest dosc ciekawa, bo sa to skamieniale koralowce, ktore stopniowo sie wyplukuja. Jednak ciekawsze rzeczy widzielismy w Miami, w ogrodzie Vizcaya (23.01). Tamtejszy ogrod tez byl zrobiony z florydzkich wapieni, tyle ze tam mozna bylo faktycznie dostrzec np. w schodach, rozne rodzaje struktur i rozne zwierzece tkanki.
Teraz sobie odpoczywamy w hostelu i myslimy pozytywnie o ludziach z Massachusetts :)
wtorek, 25 stycznia 2011
serdeczni amerykanie
Hostel jak narazie okazuje sie jeszcze lepszy niz na poczatku wygladal (a wyglada zachecajaco). Jest pelen zycia i pelen ludzi, chcacych pogadac. Poznalismy juz kilka osob, ktore daly sie wypytac jak jest w Ameryce i ktorzy sami byli ciekai jak wyglada u nas.
Mamy taka obserwacje, ze jezyk angielski, szczegolnie jego amerykanska wersja, sprzyja nawiazywaniu kontaktow z obcymi. Popularnym przywitaniem jest tu powiedzienie : "hi, how you doing" (w wolnym tlumaczeniu: czesc, jak robisz? albo czesc, jak ci idzie?. Polskim ekwiwalentem byloby "jak sie masz?) albo what's up (chyba nie da sie przetlumaczyc). Na oba te pytania oczekuje sie odpowiedzi "i'm good" albo czegos w tym stylu, ale tez nie jest dziwne, jesli ktos rozwinie odpowiedz i powie faktycznie jak sie ma. Zagadniety w ten sposob ma wiec dwa wyjscia i oba sa grzeczne (to znaczy nie opryskliwe ani nie zarozumiale). Mozna splawic pytajacego odpowiadajac po prostu ze mamy sie dobrze, albo wlasnie zaczac rozmowe. Zaskakujaco duzo osob faktycznie jest chetnych porozmwiac, a nie tylko sie przywitac. Szczegolnie mocno widac to tu, w hostelu.
Przyjaznosc obserwoujemy zreszta nie tylko w gadkach na powitanie, przechodzacych w dluzsze konwersacje, ale tez na ulicach. Wystarczy ze nieopatrznie na chwile przystaniemy (a juz w ogole jak sie rozgladamy) ktos sie zatrzymuje i pyta, czy nie potrzebujemy pomocy. Czasem sa to ludzie, ktorych praca na tym polega. np. przystajac na chwile w Miami spotkalismy goscia, ktory zaoferowal nam pomoc, wreczyl mapke i powiedzial gdzie co jest. Gosc byl w koszulce z napisem "dwn twn ambasador" czyli down town ambasador (zjadanie samoglosek przejeli chyba od mniejszosci Zydowskiej) - w tlumaczeniu: ambasador dolnego miasta :) Gosciu wszystko nam opowiedzial, odpowiedzial na pytania po czym wreczyl jeszcze wizytowke z nr telefonu, mowiac, ze jest osoba odpowiedzialna rowniez za bezpieczenstwo w tej okolicy, wiec gdybysmy cos widzieli, albo gdyby ktos nas niepokoil to mamy zadzwonic :-D
Osob ktorych praca jest pomaganie zagubionym jest zaskakujaco wiele - na ulicy, przy automacie do kupowania biletow, w metrze, na lotnisku... Ale wielokrotnie udalo nam sie (nieumyslnie) zatrzymac przechodniow! Raz np. zapatrzylismy sie na palme z dziwnymi czerownymi wypustkami, zastanawiajac sie czy to kwiaty tej rosliny. Zaraz zatrzymala sie przebiegajaca tym chodnikiem dziewczyna (w trakcie swojego joggingu) i spytala, czy nam nie pomoc! powiedzielismy, ze tylko patrzymy na palme a ona nam rzucila jej nazwa i zapytala czy chcemy cos o niej wiedziec. zapytalismy wiec, czy te narosla to kwiaty. Powiedziala ze tak i ze wiosna jest ich wiecej, po czym pobiegla w swoja strone. Takich przypadkowych konwersacji odbylismy naprawde sporo. Nie mozemy sie pozabyc wrazenia, ze Polacy sa wyjatkowo oschli, zimni i nieuprzejmi...
Przyjete jest tez bardzo wylewne jak na nasze standardy dziekowanie i oferowanie pomocy. Np. przewodniczka w europejskim palacu zaczela od tego, ze jest je bardzo milo nas oprowadzac, kocha nasza grupe i jest gotowa zrobic dla nas wszystko :). W dobrym tonie jest tez mowienie wszystkim na okolo, ze sa wspaniali, swietni, dobzre sobie ze wszystkim radza i to bardzo mile z nimi rozmawiac. Czesto jestesmy wrecz oniesmieleni ich wylewnoscia, az nie wiemy co powinnismy mowic do tych ludzi i mamy ciagle uczucie, ze wychodzimy na ozieblych gburow...
Mamy taka obserwacje, ze jezyk angielski, szczegolnie jego amerykanska wersja, sprzyja nawiazywaniu kontaktow z obcymi. Popularnym przywitaniem jest tu powiedzienie : "hi, how you doing" (w wolnym tlumaczeniu: czesc, jak robisz? albo czesc, jak ci idzie?. Polskim ekwiwalentem byloby "jak sie masz?) albo what's up (chyba nie da sie przetlumaczyc). Na oba te pytania oczekuje sie odpowiedzi "i'm good" albo czegos w tym stylu, ale tez nie jest dziwne, jesli ktos rozwinie odpowiedz i powie faktycznie jak sie ma. Zagadniety w ten sposob ma wiec dwa wyjscia i oba sa grzeczne (to znaczy nie opryskliwe ani nie zarozumiale). Mozna splawic pytajacego odpowiadajac po prostu ze mamy sie dobrze, albo wlasnie zaczac rozmowe. Zaskakujaco duzo osob faktycznie jest chetnych porozmwiac, a nie tylko sie przywitac. Szczegolnie mocno widac to tu, w hostelu.
Przyjaznosc obserwoujemy zreszta nie tylko w gadkach na powitanie, przechodzacych w dluzsze konwersacje, ale tez na ulicach. Wystarczy ze nieopatrznie na chwile przystaniemy (a juz w ogole jak sie rozgladamy) ktos sie zatrzymuje i pyta, czy nie potrzebujemy pomocy. Czasem sa to ludzie, ktorych praca na tym polega. np. przystajac na chwile w Miami spotkalismy goscia, ktory zaoferowal nam pomoc, wreczyl mapke i powiedzial gdzie co jest. Gosc byl w koszulce z napisem "dwn twn ambasador" czyli down town ambasador (zjadanie samoglosek przejeli chyba od mniejszosci Zydowskiej) - w tlumaczeniu: ambasador dolnego miasta :) Gosciu wszystko nam opowiedzial, odpowiedzial na pytania po czym wreczyl jeszcze wizytowke z nr telefonu, mowiac, ze jest osoba odpowiedzialna rowniez za bezpieczenstwo w tej okolicy, wiec gdybysmy cos widzieli, albo gdyby ktos nas niepokoil to mamy zadzwonic :-D
Osob ktorych praca jest pomaganie zagubionym jest zaskakujaco wiele - na ulicy, przy automacie do kupowania biletow, w metrze, na lotnisku... Ale wielokrotnie udalo nam sie (nieumyslnie) zatrzymac przechodniow! Raz np. zapatrzylismy sie na palme z dziwnymi czerownymi wypustkami, zastanawiajac sie czy to kwiaty tej rosliny. Zaraz zatrzymala sie przebiegajaca tym chodnikiem dziewczyna (w trakcie swojego joggingu) i spytala, czy nam nie pomoc! powiedzielismy, ze tylko patrzymy na palme a ona nam rzucila jej nazwa i zapytala czy chcemy cos o niej wiedziec. zapytalismy wiec, czy te narosla to kwiaty. Powiedziala ze tak i ze wiosna jest ich wiecej, po czym pobiegla w swoja strone. Takich przypadkowych konwersacji odbylismy naprawde sporo. Nie mozemy sie pozabyc wrazenia, ze Polacy sa wyjatkowo oschli, zimni i nieuprzejmi...
Przyjete jest tez bardzo wylewne jak na nasze standardy dziekowanie i oferowanie pomocy. Np. przewodniczka w europejskim palacu zaczela od tego, ze jest je bardzo milo nas oprowadzac, kocha nasza grupe i jest gotowa zrobic dla nas wszystko :). W dobrym tonie jest tez mowienie wszystkim na okolo, ze sa wspaniali, swietni, dobzre sobie ze wszystkim radza i to bardzo mile z nimi rozmawiac. Czesto jestesmy wrecz oniesmieleni ich wylewnoscia, az nie wiemy co powinnismy mowic do tych ludzi i mamy ciagle uczucie, ze wychodzimy na ozieblych gburow...
25.01 Everglades National Park
Dzis wzielismy udzial w calodziennej (9:30-17:30) wyprawie do Parku z przewodnikiem. Bylo super i przewodnik fajnie gadal. Park bez oprowadzacza wydaje sie dosc monotonny. Jest ogromny i plaski, wiec jak sie nie wie, to nie wiele sie zobaczy.
Najpierw zatrzymalismy sie na drzewnej wysepce, gdzie wylegiwaly sie aligatory i lazily ptaki. Nikt ich tam nie karmil, ani nie tresowal, ale jednak bylo ich tam sporo i lazily jak gdyby znaly sie z ludzmi nie od dzis :)
Potem pojechalismy na mokry pracer w blocie i wodzie glebokiej na ok. 30-60cm, do cyprysowego zagajnika.
Potem na czubek florydy popatrzec na morze.
a na koniec kajakowalismy wsrod namorzynowego morza :).
wiecej zobaczycie na zdjeciach:
http://picasaweb.google.com/maaniuch/USA# (na dole. Przeczytajcie opisy.)
i jeszcze na facebooku (jesli ktos ma konto):
http://www.facebook.com/evergladestours#!/album.php?aid=58954&id=100000156632352
Najpierw zatrzymalismy sie na drzewnej wysepce, gdzie wylegiwaly sie aligatory i lazily ptaki. Nikt ich tam nie karmil, ani nie tresowal, ale jednak bylo ich tam sporo i lazily jak gdyby znaly sie z ludzmi nie od dzis :)
Potem pojechalismy na mokry pracer w blocie i wodzie glebokiej na ok. 30-60cm, do cyprysowego zagajnika.
Potem na czubek florydy popatrzec na morze.
a na koniec kajakowalismy wsrod namorzynowego morza :).
wiecej zobaczycie na zdjeciach:
http://picasaweb.google.com/maaniuch/USA# (na dole. Przeczytajcie opisy.)
i jeszcze na facebooku (jesli ktos ma konto):
http://www.facebook.com/evergladestours#!/album.php?aid=58954&id=100000156632352
poniedziałek, 24 stycznia 2011
Jedzenie
Najpierw krotki wstep o pieniadzach. Zdecydowalismy sie patrzec na tutejsze ceny tak, jakby byly w zlotowkach, zeby pomoc naszym nerwom, i nie robic na kazda spotkana cene wielkich oczu i nie wykrzykiwac ILE???!!!??? za takie cos??!! W zwiazku z tym mozemy z czystym sumieniem kupowac ciastka za 1,5 kawe za 3 czy galon lemoniady (prawie 4 litry) za 3,5. Jesli pominie sie to, ze to 1,5; 3 i 3,5 dolara a nie zlotego, to jest to nawet tanio :) W zwiazku z tym mamy wrazenie, ze w ameryce nie jest tak drogo i cieszymy sie spokojem serca :)
Jedzenie w Ameryce okazalo sie super. Jest stosunkowo tanie - standardowy posilek kosztuje nas dwoje ok. 15 ($ - dla waszej informacji). Na sniadanie jemy platki z mlekim (w miare normalne) a na obiady chodzimy na hamburgery. Nie, nie to co myslicie! jemy tu HAMBURGERY, prawdziwe, amerykanskie. Hamburgery te sa takie, ze jednen zaspakaja glod na ok. 6 godzin! Okazalo sie, ze tutejsza kalorycznosc jest dla mnie po prostu stworzona - jem malo objetosciowo, wiec nie musze duzo przezuwac i meczyc z tym, ze juz nie moge zmiescic - a jednoczesnie najadam sie tak, ze 'caly dzien mam spokoj'. Do tego jest to niespodziewanie smaczne! Nie dosc, ze mieso jest duzo lepsze to jeszcze dodaja super uprazony bekon (super smaczny) i ser, ktory wszystko rozmiekcza i dodatkowo natluszcza. Nie spodzieawalam sie, ze bede takie rzeczy wypisywac, ale wierzcie mi, ze jestem pod wrazeniem tych hamburgerow.
Dzieki tym amerykanskim porcjom, o amerykanskiej kalorycznosci, jemy 2, najwyzej 3 razy dziennie i caly czas jestesmy najedzeni. To mi sie jeszcze w zyciu nie zdazylo! Przypuszczam, ze tajemnica tkwi w tlustosci a co za tym idzie kalorycznoisci. Niby to oczywiste, ale w Polsce nigdy nie udalo mi sie spotkac ani zrobic jedzenia, ktore byloby tak tluste, zeby zaspokoic glod na tak dlugo i jednoczesnie smaczne. Jednoczesnie je sie tu raczej malo warzyw, albo raczej, jesli je sie tanio, to z mala iloscia warzyw. hmm... Moze to oznacza, ze dieta "optymalna" - bialkowo tluszczowa jest dla mnie stworzona?
Z tym, ze tu, w Ameryce, nie musze tego tlustego, miesnego jedzenia sama robic.
Niniejszym zamieniema powiedzienie "jaje zjesz i caly dzien masz spokoj" na "w ameryce zjesz i cale zycie masz spokoj" :)
Drugie jedzeniowe spostrzezenie jest takie, ze wiekszosc cen jest tu zryczaltowana. Najczesciej placi sie tylko za hamburgera a dodatki (sosy, troche warzywek, dodatki) sa wliczone w cene, z tym ze trzeba powiedziec, ze sie je chce. W cenie jest tez na ogol picie, albo czasem sie za nie placi, ale za jedna oplata mozna wypic ile sie chce. Przez to mamy wrazenie, ze sporo jedzenia jest za darmo :) Oczywiscie wiemy, ze maja to wyliczone, ale i tak wrazenie - ze sie na nas nie oszczedza i niczego nie zaluje - pozostaje.
Jedzenie w Ameryce okazalo sie super. Jest stosunkowo tanie - standardowy posilek kosztuje nas dwoje ok. 15 ($ - dla waszej informacji). Na sniadanie jemy platki z mlekim (w miare normalne) a na obiady chodzimy na hamburgery. Nie, nie to co myslicie! jemy tu HAMBURGERY, prawdziwe, amerykanskie. Hamburgery te sa takie, ze jednen zaspakaja glod na ok. 6 godzin! Okazalo sie, ze tutejsza kalorycznosc jest dla mnie po prostu stworzona - jem malo objetosciowo, wiec nie musze duzo przezuwac i meczyc z tym, ze juz nie moge zmiescic - a jednoczesnie najadam sie tak, ze 'caly dzien mam spokoj'. Do tego jest to niespodziewanie smaczne! Nie dosc, ze mieso jest duzo lepsze to jeszcze dodaja super uprazony bekon (super smaczny) i ser, ktory wszystko rozmiekcza i dodatkowo natluszcza. Nie spodzieawalam sie, ze bede takie rzeczy wypisywac, ale wierzcie mi, ze jestem pod wrazeniem tych hamburgerow.
Dzieki tym amerykanskim porcjom, o amerykanskiej kalorycznosci, jemy 2, najwyzej 3 razy dziennie i caly czas jestesmy najedzeni. To mi sie jeszcze w zyciu nie zdazylo! Przypuszczam, ze tajemnica tkwi w tlustosci a co za tym idzie kalorycznoisci. Niby to oczywiste, ale w Polsce nigdy nie udalo mi sie spotkac ani zrobic jedzenia, ktore byloby tak tluste, zeby zaspokoic glod na tak dlugo i jednoczesnie smaczne. Jednoczesnie je sie tu raczej malo warzyw, albo raczej, jesli je sie tanio, to z mala iloscia warzyw. hmm... Moze to oznacza, ze dieta "optymalna" - bialkowo tluszczowa jest dla mnie stworzona?
Z tym, ze tu, w Ameryce, nie musze tego tlustego, miesnego jedzenia sama robic.
Niniejszym zamieniema powiedzienie "jaje zjesz i caly dzien masz spokoj" na "w ameryce zjesz i cale zycie masz spokoj" :)
Drugie jedzeniowe spostrzezenie jest takie, ze wiekszosc cen jest tu zryczaltowana. Najczesciej placi sie tylko za hamburgera a dodatki (sosy, troche warzywek, dodatki) sa wliczone w cene, z tym ze trzeba powiedziec, ze sie je chce. W cenie jest tez na ogol picie, albo czasem sie za nie placi, ale za jedna oplata mozna wypic ile sie chce. Przez to mamy wrazenie, ze sporo jedzenia jest za darmo :) Oczywiscie wiemy, ze maja to wyliczone, ale i tak wrazenie - ze sie na nas nie oszczedza i niczego nie zaluje - pozostaje.
24.01 Everglades International Hostel
dzis, z wyrazami wdziecznosci i podziekowaniami, wynieslismy sie od naszego couchsurfingowego gospodarza i przenieslismy do hostelu na poludniowym krancu hrabstwa. Hostel jest super! Bardzo mlodziezowy, zeby nie rzec komunowy, bo wyglada i funkcjonuje jak hipisowska komuna. Kreca sie tu bardzo orginalne typy, wszyscy do siebie zagaduja, dziela sie jedzieniem i przestrzenia. Bardzo mila atmosfera i tez ciekawy, indyjsko-karaibsko-florydzki wystroj.Kosztuje 28$ za noc ( w schroniskowym, wspolnym pokoju) i za darmo sa nalesniki rano, komputer do uzytku, lodowka z rzeczami zostawionymi przez poprzednikow albo podarowanymi przez kogos. Poza tym organizuja wycieczki z przewodnikiem do Everglades (to park narodowy, ktory chcemy zwiedzac, dlatego sie tu przenieslismy. Tu link: http://pl.wikipedia.org/wiki/Park_Narodowy_Everglades). Wycieczki sa platne, ale zawieraja w sobie obiad, wypozyczenie kajakow i butow do chodzenia po bagnie, transport i wejsciowke do parku. Zapisalismy sie na taka jutro.
23.01 gdzie ta ameryka?
W niedziele otrzasnelismy sie troche po sobotnim zamulaniu i udalismy na zwiedzanie. W samym sercu Miami, trafilismy na super atrakcje turystyczna - wielki dom (czy raczej palac) i ogrod w stylu.... europejskim :-/ Ogrod rzeczywiscie byl utrzymany w europejskim stylu, tyle ze za iglaki robily jakies drzewka z waskimi liscmi a w roli bukszpanu wystepowal jakis inny krzaczek :) Poza tym byly palmy, wiec bylo ok :) zrobilam troche zdjec, wiec mozecie sobie obejrzec. Byl tam tez bardzo piekny palac, zbudowany w 1910r przez jednego milionera. palac byl jak na owe czasy nowoczesny - z elektrycznoscia, nowoczesna kuchnia itp. ale, poniewaz byl zbudowany w stylu europejskim, roil sie od europejskich antykow i wyznacznikow stylow. Nie bylo wiec dosc amerykansko jak na nasze zapotrzebowanie ale i tak bylo ladnie.
Po poludniu pojechalismy do dzielnicy Coral Gabels, uchodzacej za piekna i orginalna - niestety jej orginalnosc wynikala z europejskiego stylu w ktorym byla utrzymana... nie bylo tam wiec jakos super fajnie, poza tym, ze na polu golfowym rosly OGROMNE drzewa (http://picasaweb.google.com/maaniuch/USA#5565878289938618754) i ze znalezlismy kolejna super-amerykanska hamburgerownie, wygladajaca jak wyjeta z filmu z lat 50'.
Po poludniu pojechalismy do dzielnicy Coral Gabels, uchodzacej za piekna i orginalna - niestety jej orginalnosc wynikala z europejskiego stylu w ktorym byla utrzymana... nie bylo tam wiec jakos super fajnie, poza tym, ze na polu golfowym rosly OGROMNE drzewa (http://picasaweb.google.com/maaniuch/USA#5565878289938618754) i ze znalezlismy kolejna super-amerykanska hamburgerownie, wygladajaca jak wyjeta z filmu z lat 50'.
21 i 22 - szwendalismy sie
musielismy pozalatwiac troche organizacyjnych rzeczy (kupilismy bilety autobusowe z Miami do Orlando i z Orlando do Nowego Orleanu) co zajelo nam troche czasu. Potem pojechalismy kupic Maniuchowi rekawiczki na stopy :) tzw fivefingersy.
pokazane na zdjeciu obok. Kiedy juz Maniuch byl szczesliwy udalismy sie w dluga podroz do domu (sklep z tym obuwiem byl na drugim koncu miasta). wieczorem zlapal nas nasz gospodarz i toczylismy z nim dluga dyspute o Bogu, Ewolucji, Manipulacji i Ameryce... trwala do 4 w nocy wiec nastepnego dnia bylismy niezywi... szwendalismy sie wiec po Miami Beach kontemplujac turystyczny klimat.
pokazane na zdjeciu obok. Kiedy juz Maniuch byl szczesliwy udalismy sie w dluga podroz do domu (sklep z tym obuwiem byl na drugim koncu miasta). wieczorem zlapal nas nasz gospodarz i toczylismy z nim dluga dyspute o Bogu, Ewolucji, Manipulacji i Ameryce... trwala do 4 w nocy wiec nastepnego dnia bylismy niezywi... szwendalismy sie wiec po Miami Beach kontemplujac turystyczny klimat.
niedziela, 23 stycznia 2011
20.01 Seaquarium
Wybralismy sie do czegos pomiedzy zoo a cyrkiem. http://www.miamiseaquarium.com/
Bylo super, poza tym, ze Maniuch dostal chyba udaru slonecznego bo mial goraczke i ledwo sie trzymal na nogach. Maniuchowi przeszlo, wiec zamiast o tym moge napisac o samamym seaquarium (w tlumaczeniu byloby to morze-akwarium).
Z jednej strony bylo jak w zoo -mozna bylo sobie patrzec na zwierzaki, z drugiej strony byly organizowane tzw show z udzialem tresowanych zwierzat. Poszlismy na wszystkie na jakie bylo mozna: z fokami i lwami morskimi, z delfinami i z orka. Poza tym do ogladania, ale juz statycznie, byly krokodyle (te byly super statyczne), zolwie morskie, manaty (potracone przez lodzie, dlatego byly w zoo), ryby i koralowce w czesci oceanaryjnej i papugi. Tyle opisu, a wrazenia? zwierzaki fajne, ale szoly super! zoabczylismy na wlasne oczy delfiny wywijajace koziolki w powietrzu, plywajace na plecach, machajace do publicznosci pletwami i wydajace na komende delfinie dzwieki. Jednak najlepsze bylo jak podobne powietrzne akrobacje zrobila... ogromna orka!
Bardzo nam sie tez podobalo to, ze do wszystkich nie-niebezpiecznych zwierzat mozna bylo podejsc naprawde blisko. mozna bylo na przyklad poglaskac flondre!
Ogolnie nasze amerykanskie wycieczki uplywaja pod haslem: "poczuj sie jak w filmie - zobacz na zywa to co do tej pory widziales tylko na ekranie". Wizyta w seaquarium kontynuowala ten trend
Bylo super, poza tym, ze Maniuch dostal chyba udaru slonecznego bo mial goraczke i ledwo sie trzymal na nogach. Maniuchowi przeszlo, wiec zamiast o tym moge napisac o samamym seaquarium (w tlumaczeniu byloby to morze-akwarium).
Z jednej strony bylo jak w zoo -mozna bylo sobie patrzec na zwierzaki, z drugiej strony byly organizowane tzw show z udzialem tresowanych zwierzat. Poszlismy na wszystkie na jakie bylo mozna: z fokami i lwami morskimi, z delfinami i z orka. Poza tym do ogladania, ale juz statycznie, byly krokodyle (te byly super statyczne), zolwie morskie, manaty (potracone przez lodzie, dlatego byly w zoo), ryby i koralowce w czesci oceanaryjnej i papugi. Tyle opisu, a wrazenia? zwierzaki fajne, ale szoly super! zoabczylismy na wlasne oczy delfiny wywijajace koziolki w powietrzu, plywajace na plecach, machajace do publicznosci pletwami i wydajace na komende delfinie dzwieki. Jednak najlepsze bylo jak podobne powietrzne akrobacje zrobila... ogromna orka!
Bardzo nam sie tez podobalo to, ze do wszystkich nie-niebezpiecznych zwierzat mozna bylo podejsc naprawde blisko. mozna bylo na przyklad poglaskac flondre!
Ogolnie nasze amerykanskie wycieczki uplywaja pod haslem: "poczuj sie jak w filmie - zobacz na zywa to co do tej pory widziales tylko na ekranie". Wizyta w seaquarium kontynuowala ten trend
19.01 Miami
19 stycznia bylismy w Miami. Miasto, zgodnie z zapowiedziami okazalo sie inne od Miami Beach. Bardziej zatloczone, budynki wyzsze, bardziej przytlaczajace, million butikow, sklepikow, wyprzedazy, budek z jedzeniem i generalnie pelno budek ze wszystkim. Gdzie nie gdzie super modernistyczne rzezby, np. Rzezba ugryzionego arbuza, albo rzezba jablka razem z obierkami :) Modernistyczne sa tez budynki - wysokie wiezowce z prostymi katami i oknami osadzonymi w bialych betonowych kolumnach. Niektore z tych przedstawicieli modernizmu to prawdziwe potwory, ktorych i PRL by sie nie powstydzila... ale niektore calkiem ladne. i mimo mojej pogardy dla tego stylu w architekturze musze przyznac, ze nadaje miastu pewien klimat i wcale nie wyglada brzydko (z wyjatkiem paru wspomnianych porazek).
Popoludniu zwiedzilismy dzielnice 'Coconut Grove' czyli kokosowy zakatek. Tam z kolei bylo bezsprzecznie bardzo ladnie. Rzucala sie w oczy mila imprezowo- studencko- artystyczna atmosfera. Architektura zupelnie dziwaczna - kazdy budynek z innej parafii, ale tez kazdy tak jakos dziwnie przemyslany, ze az ladny :) Wiecej pewnie pokaza zdjecia, ktore postaramy sie wkrotce udostepnic.
Obiad w Coconut Grove zjedlismy w prawdziwie Amerykanskim Barze z Hamburgerami. Powiedzialabym, ze byl utrzymany w stylu amerykanskich barow z lat 50, ale chyba trzeba raczej powiedziec, ze BYL to amerykanski bar z lat 50'... Maniuch byl w siodmym niebie :) a Hamburger byl Taaaki, ze nastepny posilek zjedlismy dopiero nastepnego dnia rano...
Popoludniu zwiedzilismy dzielnice 'Coconut Grove' czyli kokosowy zakatek. Tam z kolei bylo bezsprzecznie bardzo ladnie. Rzucala sie w oczy mila imprezowo- studencko- artystyczna atmosfera. Architektura zupelnie dziwaczna - kazdy budynek z innej parafii, ale tez kazdy tak jakos dziwnie przemyslany, ze az ladny :) Wiecej pewnie pokaza zdjecia, ktore postaramy sie wkrotce udostepnic.
Obiad w Coconut Grove zjedlismy w prawdziwie Amerykanskim Barze z Hamburgerami. Powiedzialabym, ze byl utrzymany w stylu amerykanskich barow z lat 50, ale chyba trzeba raczej powiedziec, ze BYL to amerykanski bar z lat 50'... Maniuch byl w siodmym niebie :) a Hamburger byl Taaaki, ze nastepny posilek zjedlismy dopiero nastepnego dnia rano...
środa, 19 stycznia 2011
Odprawa w USA
Wszyscy slyszeli o problemach z odprawa celna w Stanach, niemilych celnikach, macaniu podroznych gdzie popadnie i tak dalej. Nas spotkalo oczywiscie cos zupelnie innego. Pan z kontroli immigracyjnej byl mily i pomocny, jak sie dowiedzial ze nie dostalismy formularza I-94 w samolocie, nie robil problemow, tylko powiedzial skad go wziasc, a potem wypelnil go w naszym imieniu. Bez problemu i z usmiechem na ustach wbil nam wizy pobytowe na 6 miesiecy, zyczac milego pobytu w USA. Nie mielismy takze zadnych nieprzyjemnosci wczesniej, kiedy staralismy sie o wize do USA w Warszawaskim konsulacie, takze jak na razie nie mozemy zlego slowa o procedurach wjazdowych powiedziec.
wtorek, 18 stycznia 2011
Miami Beach - pierwsze wrazenia
Jest jak w filmach.
Goraco i duszno. Palmy. modernizm jak sie patrzy i pastelowe kolory. wszystkie mozliwe odcienie i kolory skory. najdziwniejsze ubiory i fryzury. ogromne samochody. czujemy sie jak na wakacjach :)
Goraco i duszno. Palmy. modernizm jak sie patrzy i pastelowe kolory. wszystkie mozliwe odcienie i kolory skory. najdziwniejsze ubiory i fryzury. ogromne samochody. czujemy sie jak na wakacjach :)
piątek, 14 stycznia 2011
Plany
Jesteśmy młodym małżeństem z Polski. Do tej pory prowadziliśmy raczej spokojne życie - skończyliśmy liceum, potem uniwersytet, potem znaleźliśmy spokojną i stabilną pracę i pobraliśmy się. Teraz zaczynamy coś w rodzaju nowej ery w naszym życiu - koniec z nauką, czas na przyjemności. W końcu jesteśmy samowystarczalni i możemy robić to co chcemy.
Więc czego właściwie chcemy? Chcemy zobaczyć świat, najpierw USA. Zawsze było to naszym marzeniem - zobaczyć jak naprawdę wygląda ten ogromny kraj po drugiej stronie Atlantyku, gdzie dzieją się wszystkie filmy, marzenia się spełniają i ludzie stworzeni są równymi (tak, naoglądaliśmy się filmów :)
Nasz plan w kilku słowach: Przylatujemy do Miami 17stego stycznia. Najpierw chcemy zwiedzić miasto a potem południową Florydę, Luizjanę, rejon Great Smoky Mountains (południowe Apallachy) a potem miasta na Wschodnim Wybrzeżu.
Chcemy zobaczyć Florydę i jej tropikalny klimat, słynne Florida Keys, unikatowe namorzyny w Parku Narodowym Everglades. Potem chcemy znaleźć się w centrum tego co jest takie "amerykańskie" - Przylądek Canaveral z którego odlatują promy kosmiczne i Disneyland - ojczyzna najbardziej kolorowych kreskówek, które były dla nas, jako dzieci, zawsze lepsze bo Zachodnie.
Nasz kolejny krok to Luizjana: Nowy Orlean, Missisipi, plantacje bawełny, czyli wszystko to co kojarzy się z amerykańskim Południem i z "Przeminęło z wiatrem".
Nasze dlasze plany nie są jeszcze tak precyzyjne. Mamy zamiar pojechać w góry na pograniczu Georgii, Północnej Karoliny i Tennessee, może do Atlanty, może do Nashville, może jeszcze gdzieś w tej okolicy?
Na końcu naszej trzymiesięcznej podróży chcemy zwiedzić wielkie metropolie na Wschodnim Wybrzeżu - Waszyngton, Filadelfia, Atlantic City i na końcu Nowy Jork. Stamtąd polecimy z powrotem na Flrydę; bilet powrotny mamy z Miami 14ego kwietnia.
Życzcie nam szczęścia :)
Milena & Marcin
Więc czego właściwie chcemy? Chcemy zobaczyć świat, najpierw USA. Zawsze było to naszym marzeniem - zobaczyć jak naprawdę wygląda ten ogromny kraj po drugiej stronie Atlantyku, gdzie dzieją się wszystkie filmy, marzenia się spełniają i ludzie stworzeni są równymi (tak, naoglądaliśmy się filmów :)
Nasz plan w kilku słowach: Przylatujemy do Miami 17stego stycznia. Najpierw chcemy zwiedzić miasto a potem południową Florydę, Luizjanę, rejon Great Smoky Mountains (południowe Apallachy) a potem miasta na Wschodnim Wybrzeżu.
Chcemy zobaczyć Florydę i jej tropikalny klimat, słynne Florida Keys, unikatowe namorzyny w Parku Narodowym Everglades. Potem chcemy znaleźć się w centrum tego co jest takie "amerykańskie" - Przylądek Canaveral z którego odlatują promy kosmiczne i Disneyland - ojczyzna najbardziej kolorowych kreskówek, które były dla nas, jako dzieci, zawsze lepsze bo Zachodnie.
Nasz kolejny krok to Luizjana: Nowy Orlean, Missisipi, plantacje bawełny, czyli wszystko to co kojarzy się z amerykańskim Południem i z "Przeminęło z wiatrem".
Nasze dlasze plany nie są jeszcze tak precyzyjne. Mamy zamiar pojechać w góry na pograniczu Georgii, Północnej Karoliny i Tennessee, może do Atlanty, może do Nashville, może jeszcze gdzieś w tej okolicy?
Na końcu naszej trzymiesięcznej podróży chcemy zwiedzić wielkie metropolie na Wschodnim Wybrzeżu - Waszyngton, Filadelfia, Atlantic City i na końcu Nowy Jork. Stamtąd polecimy z powrotem na Flrydę; bilet powrotny mamy z Miami 14ego kwietnia.
Życzcie nam szczęścia :)
Milena & Marcin
czwartek, 6 stycznia 2011
Subskrybuj:
Posty (Atom)