wtorek, 8 marca 2011

pustynia

Na pustyni bylo super. W piatek, kiedy po dwugodzinnej jezdzie autobusem miejskim udalo nam sie wypozyczyc samochod i wydostac z miasta, zaczela sie nasza pustynna przygoda. Najpierw byly swietne gorskie widoki po drodze, potem mijalismy olbrzymie pole wiatrakow pradotworczych, potem jechalismy przez suchy, piaskowo-skalisty teren porosniety kepkami suchych i bladych roslin a na koncu trafilismy do miejscowosci o wszystko mowiacej nazwie Pioneertown (Miasto Pionierow). Rozejrzelismy sie po centrum a usmiech nie schodzil nam z ust [Tu spojrzcie na zdjecia z miasta].
Nastepnie szukalismy domu naszego gospodarza, a wlasciwie dostepu do internetu bo (kamilowym sposobem) jego adres mielismy w internecie;-).
jak juz znalezlismy adres i dom zastalismy otwarte drzwi i karteczke powitalna.
Mieszkalismy u Tilla i jego dziewczyny Myry przez trzy dni. Till byl bardzo gadatliwy i stale z nami gadal. Poza tym byl bardzo zabawny, robil smieszne miny i kazda historie opowiadal w pierwszej osobie i stale wstawial dialogi (zamiast sprobowac mowy zaleznej). Oboje byli bardzo goscinni i chcieli nam wszystko dawac i czesto nas karmil za co jestesmy mu wdzieczni. zasypywal nas tez pomyslami na spedzenie czasu w okolicy. Till pracowal jako cos w rozaju projektanta chyba szyldow i reklam. mial fajny ladnie urzadzony dom w calkowicie nierealnym miasteczku na pustyni i mial doac mieszkania w nim. wspominal czesto ze chcialby sie stad wyniesc ale nie ma dosc kasy i poza tym ma tu obowiazki w postaci firmy i ma tu dom. mowil ze chcialby sie przenoesc do niemieci ze moze mu sie to uda bo ma tam przodkow i moze sie starac o paszport.
w sobote zajechalismy do parku narodowego joshua tree nazwanego tak od charakterystycznych drzew rosnacych na jego obszarze. park byl tak egzotyczny ze az nie wem co napisac. przede wszystkim jest ogromny (jak wzszystko tutaj) i niejednolity.
pierwsza rzecza jako zobaczylismy (po gift shopie i visitors center) byl szlak do oazy. szlo sie po lagodnych wzgorzach porosnietych kaktusami i kepkami calkowicie nieznanych mi roslin. niebo bylo blekitne a ziemia zolto bezowa z licznymi skalami. po ok. 45min doszlismy do palmowego zagajnika. wszystko widoczne na zdjeciach.
kolejmym przystankiem byla skalna czaszka i otaczajaca ja duza wyspa skal wynurzajaca sie ze swoistego rzadkiego lasu drzewek joshua. potem weszlismy na gore zbudowana z nieco innego rodzaju skal i porosnieta troche inna roslinnoscia. widok z tek gory byl czyms calkowicie niezwyklym. do tej pory z wierzcholka gory widywalismy tylko... inne gory albo ewentualmie mala dolinke otoczona gorami. tu, z gory bylo widac bezkresna pustynie i wystajace z niej gdzie nie gdzie kolonie skal. w oddali majaczyly pasma gorskie, tak samo zoltobezowe jak pustynia. ten bezkres i ogrom ogladanej przez nas przestrzeni robil najwieksze wrazenie.
na zachod slonca zajechalismy na punkt widokowy na zboczu pasma gorskiego z widokiem na styk plyt kontymentalnych i wysokie gory odpowiedzalne za pustynny klimat oglladanej przez nas przyrody. potem udalo nam sie faktycznie zobaczyc jak chmury deszczowe znad oceanu sa zatrzymywane na szczytach. przez to w dolinie i gorach za nia prawie nigdy nie pada.
powrot przez park po zachodzie slanca przyspozyl nam jeszcze nowych wrazen. jechalismy przez joshuowy las i drzewa, a raczej ich ciemne kontury na tle kolorowego nieba wygladaly jak potwory wyciagajace ku nam swe powykrecane rece...

w niedziele wjechalismy kolejka na jedna z tych zatrzymujacych deszcz gor. bylismy na wysokosci prawie 3000m i stajac w sniegu podziwialismy niczym niezaklucony widok na rozciagajaca sie 2km nizej pustynie. sam wjazd juz byl emocjonujacy bo jechalo sie prawie pionowo w gore w wiszacej na linach gondoli. maniuch ciezko przezyl to podroz a ja nie moglam sie napatrzec na oddalajaca sie z kazda sekunda ziemie. na gorze przeszlizmy sie kasalek szlakiem ale po
pierwszym punkcie widokowym sie wycofalismy bo zapadalismy sie w sniegu do kolan albo i dalej a maniuchowi, ktory szedl w niewodoodpornych fivefingersach, bylo zimno w stopy.
Po obiedzie chciemismy przejsc jeszcze szlkiem w dolinie ale zrobilo sie pozno i poza tym wstep byl drogi wiec zadowololismy sie widokiem oazowego miasta Palm Springs z parkingu. Zamiast kanionu zwiedzilismy wiec miasto, ktore bylo cale pokryte palmami i zadbane.
Wieczorem trafilismy na impreze w domu kolegi Tilla. znowu zostalismy nakarmieni i napojeni ale co wiecej mielismy okazje zwiedzic od srodka luksusowe amerykanskie osiedle. Dom, jak mowil gospodarz, maly, mial co najmniej 3 pokoje, dwie lazienki, pomieszczenie przy ogrodzie z przeszklonymi scianami i duzy korytarz. Do tego kawal ogrodu a za nim, wspolny dla kilkunastu domow basen i jakuzi. James (gospodarz) byl przykladem czlowieka rozsadnego i dobrze naszym zdaniem gospodarujacego pieniedzmi. W domu czesto przyjmowal gosci, z kumplami produkowal piwo i relaksowal sie w jakuzi a w wolnych chwilach, ktore sobie czesto organizowal, podrozowal po swiecie. Byl przy tym bystry i fajnie sie z nim gadalo.
I tak zakonczyla sie nasza pustynna przygoda. Poniedzialek uplynal nam glownie na podrozy do LA. tym razem przejazd przez pustynie byl bardziej stresujacy niz fajny no w dolinie wialy bardzo silne wiatry i niebezpiecznie rzucaly nami po jezdni. Po drodze zdazylismy zrobic tylko krotki przystanek po deszczowej stronie gor, nad jeziorem.
Dzis tez caly dzien zejdzie nam na przeprowadzke. wlasnie jestesmy w pociagu do kolejnego parku narodowego-tym razem jedziemy w gory Yosemite.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz