czwartek, 21 kwietnia 2011

koszty wyprawy do USA

Dla tych, którzy sami planują wyprawę do USA i liczą czy im starczy kasy, spieszę z pomocą. Ci, którzy nie planują, ale są ciekawi ile taka przyjemność kosztuje, też mogą przeczytać :)

Nasza wyprawa, trwająca od 17.01.2011 do 15.04.2011 (89dni) kosztowała w sumie 31 300 PLN + 3800 PLN bilety lotnicze. Średnio wydawaliśmy 117$ dziennie (czyli 58,5$ dziennie na osobę), z tym, że część noclegów mieliśmy za darmo, dzięki couchsurfingowi i uprzejmości Pani Elżbiety. Dokładnie 37 noclegów, czyli 42% mieliśmy bezpłatnych. Resztę nocy spędziliśmy w hostelach, które okazały się bardzo fajnym rozwiązaniem. Noclegi w hostelach, we wspólnych pokojach kosztowały ok. 25$ za osobę (najtańszy w Lafayette 16$, droższe w Californi - ok, 30 $) Najdroższy był hostel w NYC - 44$/osoba/noc)
na obiady wydawaliśmy 10-20 $ dziennie (razem na nas obojga), z reguły nie przekraczaliśmy 13$. Płatki, owsianka i inne zakupy w markecie były tanie. Myślę że nasze dzienne wyżywienie zamykało się w 30$. Czyli samo jedzenie i spanie to koszt ok. 40$dziennie na osobę.

Oczywiście najdroższe były opłaty za transport. Zrobiliśmy kilka dużych skoków - z Orlando do Nowego Orleanu autobusem (greyhound), z Nowego Orleanu do Los Angeles pociągiem (Amtrak) z Los Angeles do Yosemite i San Francisco pociągiem, z Los Angeles do Waszyngtonu i z Nowego Jorku do Miami samolotem.
Dość często płaciliśmy za wstępy - najdroższe były: wycieczka w Everglades, Disneyworld i Kennedy Space Center, ale wszystkie były warte swojej ceny. 4 razy wypożyczyliśmy samochód, łącznie na 17 dni.

Tak jak mówiłam, wydawaliśmy średnio 117$ dziennie. Gdyby nie couchsurfing, ta kwota wzrosłaby mniej więcej do 144$ dziennie na nas obojga.

Nie wierzcie więc w bajania przewodnika Lonely Planet straszącego, że absolutne minimum, jakie trzeba mieć przy najbardziej budżetowym zwiedzaniu to 100$ dziennie na osobę. Cóż, nam, przy budżetowym, ale nie nazbyt oszczędnym podróżowaniu, wyszło 59$/osoba/dzień, a bez pomocy couchsurfingu byłoby 72$/dzień/osoba, czyli nadal znacznie mniej niż podaje przewodnik.

środa, 20 kwietnia 2011

Podsumowanie

Wróciliśmy. Spędziliśmy wspaniałe trzy miesiące. Czas na wnioski i na zwerbalizowanie tego, co nam po tym zostało.

Pierwszy wniosek jest raczej smutny - nasze zdanie o Polsce się pogorszyło. Porównanie z USA jasno wskazuje na to, że wszystkie te małe i duże irytujące niedoskonałości organizacji polskiego życia codziennego nie są wcale naturalną koleją rzeczy (jak nauczono nas myśleć), tylko polską (albo wschodnią) mentalnością. Zatłoczone dworce nie muszą śmierdzieć, usługodawcy mogą wykonywać swoją pracę porządnie, a kierowcy autobusów, sprzątacze i inni tego typu pracownicy mogą być mili. Obsługujący cię ludzie, mimo tego, że ich praca jest nudna, monotonna, kiepsko płatna i wymaga powtarzania tego samego zdania tysiąc razy dziennie, mogą się do ciebie uśmiechać szczerze i po prostu być uprzejmym, zamiast mierzyć cię znudzonym wzrokiem, wzdychać i mamrotać "następny".

Konfrontacja stereotypów z rzeczywistością doprowadziła do polepszenia się naszego zdania o USA. Stereotypy o dużej przepaści między bogatymi i biednymi oraz o niebywałej amerykanocentryczności się co prawda potwierdziły, ale nie w taki sposób jak się spodziewaliśmy. Po pierwsze bieda w USA oznacza całkiem co innego niż w Polsce. Standard życia i przeciętna zamożność są znacznie wyższe, w związku z czym za "biednego" uznawany jest ktoś kto w Polsce uchodziłby za niższą klasę średnią.
Wartość dolara jest w USA większa niż złotówki w Polsce. Kupując jedzenie w supermarkecie można spokojnie się wyżywić za ok. 7$ dziennie, jedząc obiad w fast foodach za ok. 12$. Ciuchy są dużo tańsze - w marketach można dostać porządne ciuchy za 5-20$ a nie za 30-100zł jak u nas. Mieszkania mają ceny w dolarach podobne jak w Polsce w złotówkach, wiec rata kredytu za dom to ok.2000$ miesięcznie - za normalnej wielkości mieszkanie wyjdzie ok. 1000$, oczywiście zależy gdzie. Ubezpieczenie samochodu jest droższe i wynosi ok. 1500-2000 rocznie, ale za to paliwo kosztuje mniej niż dolara za litr (3-4$ za galon). Także ogólnie koszty utrzymania są mniejsze niż u nas (w przeliczeniu 1PLN jak 1USD). Zarobki natomiast są, mniej więcej, takie jak u nas. Niewykwalifikowany sprzedawca zarabia ok. 1500$ miesięcznie, lepiej zarabiający mają ok.2-3 tys, a średnia i wyższa klasa średnia ma ok 5-10 tys. Czyli właściwie przedstawiciele wszystkich warstw społecznych mogą sobie pozwolić na więcej, niż ich odpowiednicy w Polsce. Jedynie prywatne szkoły są drogie i to nieproporcjonalnie drogie w stosunku do średnich zarobków. W miarę dobra podstawówka i ogólniak to wydatek ok. 20-30tys. $ rocznie, czyli tyle co mała pensja, a uniwersytet to ok. 40-60 tys. $ rocznie więc już całkiem niezła pensja. Oczywiście kształcenie podstawowe i średnie jest też publiczne, ale podobno na bardzo niskim poziomie. Także prawdą okazała się plotka o tym, że nie każdego stać na wykształcenie dzieci. Dla niektórych jest to olbrzymie obciążenie, wymagające posiadania oszczędności.
Przy tej ogólnej relatywnej zamożności społeczeństwa, zaskakująco dużo jest bezdomnych, co mogłoby potwierdzać legendarne rozwarstwienie społeczne, ale znowu - bezdomni amerykańscy mają się dużo lepiej niż nasi. Powody ich bezdomności są też inne - niemała grupa to ludzie którzy w taki czy inny sposób świadomie wybrali ten sposób życia. W przeciwieństwie do bezdomnych w Polsce są stosunkowo czyści, to znaczy na ogól nie śmierdzą na odległość. Chodzą w markowych ciuchach i jeżdżą (czasami) elektrycznymi wózkami inwalidzkimi. Kupują kawę w Starbucksie (sieć kawiarni) i jedzenie w McDonaldzie. Myją się i załatwiają w licznych publicznych toaletach. Śpią na plaży w ciepłych stanach (Miami Beach wieczorami zapełniało się bezdomnymi). Generalnie mają się dobrze i wydaje się, że nie wiele im brakuje. Wielokrotnie widzieliśmy bezdomnych usadowionych gdzieś na ulicy, wystawiających kubeczek na drobne i kartkę z prośbą o pomoc i... czytających książkę, lub grającego na konsoli. Żyć, nie umierać!
Czyli niby są duże różnice w poziomie zamożności i duże rozwarstwienie społeczne, ale z drugiej strony ludziom generalnie żyje się lepiej i wszystkie szczebelki drabiny społecznej są położone wyżej niż to jest w Polsce.

Jeśli chodzi o amerykanocentryczność to faktycznie można ją zauważyć. Ludzie postrzegają wszystko przez pryzmat amerykański i do Ameryki porównują, ale też są ciekawi jak to wygląda gdzie indziej i wszyscy chętnie słuchali jak wygląda rzeczywistość w Polsce i Europie, także przykładów amerykańskiego nadęcia i sięgania wzrokiem wyłącznie do czubka własnego nosa nie mieliśmy okazji obserwować. Zdecydowana większość Amerykanów z którymi rozmawialiśmy była tak czy inaczej dumna ze swojego kraju i uważała, że USA jest wyjątkowym i wspaniałym miejscem. Nie wszyscy byli zadowoleni z obecnej, czy przeszłej polityki/sytuacji czy jakiś innych aspektów, ale wszyscy byli dumni. Jednocześnie też wydaje nam się, że trzeba im przyznać prawo do czucia się ważnymi i wielkimi, po prostu dlatego, że to oni, a nie żadne inne państwo może się pochwalić tak istotnymi dokonaniami, taką ilością i jakością wybitnych ludzi i taką przyrodą (być może jesteśmy już skażeni amerykańskim piarem). Zwiedzając amerykańskie muzea, w tym centrum lotów kosmicznych im. Kennedyego i przemierzając ten kraj uświadomiliśmy sobie, że Polska, której wyjątkowość tak często się u nas podkreśla, w rzeczywistości jest tylko (i zarazem aż) jednym z wielu krajów europejskich. Nie chcę przez to powiedzieć, że jest jakaś gorsza od innych krajów, ale też nie jest lepsza ani bardziej niezwykła. Podczas gdy Stany Zjednoczone... stanowią na świecie jednak inną jakość.

Amerykanie indywidualnie też okazali się znacznie fajniejsi niż się spodziewaliśmy. Chociaż zauważyliśmy tendencję do upraszczania wszystkiego i posługiwania się zgrabnymi sloganami, szczególnie w poglądach politycznych, to nie mamy wrażenia, że są jacyś głupsi albo mniej wykształceni od Europejczyków, a przecież o takie poglądy nie trudno w Europie. Przy tym są od nich dużo milsi i bardziej otwarci. Ogólna sympatyczność i uprzejmość jest widoczna na każdym kroku o czym już trochę pisałam. Zaobserwowaliśmy też jeszcze inną pozytywną cechę - ludzie są bardziej tolerancyjni i łatwiej akceptują inne style życia i wybory. Objawia się to z jednej strony akceptacją obecnych wszędzie ludzi o innych kolorach skóry czy innym sposobie ubierania się. Chcę tu podkreślić, że nie jest tak, że ludzie są znieczuleni i obojętni na inność. To jest raczej akceptacja i tolerancja. Widzieliśmy taką przykładową scenę:
obok nas w pociągu jechał chłopak z tatuażami na całym ciele, w tym na odsłoniętych częściach rąk i nóg oraz na twarzy - dokładnie na czole. My, Polacy, zerkaliśmy na niego ukradkiem i staraliśmy się nie gapić, żeby nie wyjść na niegrzecznych, albo żeby nie wpakować się w żadną nieprzyjemną sytuację. Przechodząca obok starsza pani, Amerykanka, spostrzegłszy tego gościa zawołała : "Trochę masz tych tatuaży!" i przysiadła się do niego, żeby zapytać co go do tego skłoniło! I to w sposób całkowicie serdeczny i przyjazny - z zaciekawieniem i zdziwieniem, a nie z pogardą czy wzburzeniem. Chłopak odpowiedział na to z uśmiechem i bardzo uprzejmie, że siedział w więzieniu przez ostatnie (chyba) 10 lat i właśnie wyszedł na wolność.
Patrzeliśmy na tą scenę osłupiali. Nie wyobrażam sobie, żeby w Polsce
a) jakakolwiek staruszka odważyłaby się zagadać do pokrytego tatuażami, groźnie wyglądającego, młodego mężczyzny
b) wyraziła ciekawość i odezwała się przyjaźnie
c) wytatuowany mężczyzna również odezwałby się przyjaźnie i bez kłopotu przyznał, że ma tatuaże z więzienia
d) staruszka na informację o więziennej przeszłości swojego poznanego w pociągu rozmówcy nie wyraziła lęku i pogardy tylko kontynuowała rozmowę
Wyobrażam sobie za to, że w Polsce staruszka widząca tego chłopaka w pociągu przewróciłaby oczyma, skrzywiła się i po oddaleniu się o kilka metrów wymamrotałaby coś o tym dokąd ten świat zmierza, a chłopak spojrzałby na nią spod byka i rzucił coś o starych prukwach...

Kolejnym aspektem tej daleko idącej tolerancji jest to, że Amerykanie nie boją się szczerze odpowiadać na pytania. Mam na myśli takie zwykłe sytuacje z codziennego życia - jeśli np. ktoś zaproponuje spotkanie, Amerykanie mogą odmówić, bez martwienia się, że ktoś się na nich obrazi, albo że zrobią komuś przykrość. Prosta i szczera odmowa nie jest krępująca ani dla pytającego, ani dla odpowiadającego. Rodzi to naszym zdaniem zdrowsze relacje społeczne, w których trudniej dochodzi do nieporozumień i trudniej jest kogoś nieumyślnie obrazić.

Mile zaskoczyła nas też gościnność mieszkańców USA. Co prawda najwięcej czasu spędzaliśmy z członkami organizacji zrzeszających ludzi oferujących swoją gościnę - można się więc spodziewać, że będą gościnni - jednak z gościnnością spotkaliśmy się też u przypadkowo spotkanych ludzi, którzy po krótkiej, całkowicie przypadkowej rozmowie zapraszali nas do wspólnego spędzenia czasu i fundowali obiad.

No dobrze, zejdę trochę z wychwalania ludzi i powychwalam trochę inne rzeczy, które znaleźliśmy za oceanem.

Było dużo drobiazgów, które zwróciły naszą uwagę. Ogólnie można by powiedzieć, że było dużo wszystkiego. Dużo wszelkiego typu infrastruktury ułatwiającej życie. Łatwy dostęp do publicznych poidełek i toalet oraz wysokie standardy czystości w tychże. Zawsze był papier i mydło, prawie zawsze było świeżo posprzątane. Cała infrastruktura dla niepełnosprawnych, umożliwiająca im całkiem normalne funkcjonowanie. Szerokie i raczej dobre, choć i tak zatłoczone drogi. Infrastruktura turystyczna z obowiązkowym visitors center i gift shopem wypełnionym wszelkimi bajerami, jakie można sobie wymyślić.
Ale najbardziej rzuca się w oczy ogólna duża komercjalizacja przestrzeni, to znaczy wszelkiego typu sklepy i punkty usługowe są po prostu wszędzie. Gęściej i więcej niż u nas. Powoduje to oczywiście większy dostęp do wszelkiego typu usług, szczególnie, że z ogromną ilością idzie w parze relatywnie niska cena. Ale nie tylko usługi występują w obfitości - jest też większy wybór i jakość dóbr. Kilka smaków coca-coli, root beer, koktajle owocowe (tzw. smoothies), doskonałe szejki przygotowywane na poczekaniu z dowolnie wybranego rodzaju lodów, proszek do robienia naleśników (nie, nie mąka :) taki proszek co już wszystko zawierał, nawet jagódki), niespotykane u nas rodzaje płatków śniadaniowych, miliony rodzajów sosów słodkich i ostrych, fenomenalne ciastka to tylko kilka przykładów produktów, za którymi już tęsknimy... Poza tym robił na nas wrażenie ogromny wybór praktycznie wszystkich istniejących rzeczy od ciuchów przez książki po sprzęt elektroniczny. Przed wyjazdem nie mieliśmy wrażenia, że w polskich marketach, czy ogólnie sklepach jest mały wybór - przynajmniej ja nie miałam, bo Maniuch czasem narzekał, że tego czy tamtego nie może dostać. Teraz widzę, że nasz kapitalizm jest raczkujący - tak w dostępności i różnorodności dóbr i usług jak i w jakości tychże.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

zdjęcia z Nowego Jorku.

Jest dużo, więc oglądajcie ostrożnie :) podzieliłam tak, że najpierw są najsłynniejsze tematy a potem ogólny wynik dluuugiego spaceru po mieście, więc kupa wieżowców i kilka ciekawostek.


https://picasaweb.google.com/maaniuch/NowyJorkNowyJork#

sobota, 16 kwietnia 2011

zdjęcia

Wróciliśmy szczęśliwie, choć nie do końca szczęśliwi, że musieliśmy wracać....

Będę teraz stopniowo publikować zdjęcia z ostatnich dwóch tygodni, także zapraszam do galerii.
Pierwsza transza już w internecie: https://picasaweb.google.com/maaniuch/PhiladelphiaPensylwania?fgl=true&pli=1#

Nowy Jork - c.d.

Jeszcze parę drobiazgów które się nie załapały.

Greenpoint- siedziba Polaków - byl super-śmieszny. Ludzie faktycznie mowili tam po polsku i napisy tez byly po polsku. Jednak wygląd calej okolicy, w tym lokalna odmiana polskiego, byl zabawny - mieszanka amerykansko-polska. Najłatwiejsze do opisania są mieszanki językowe: "kup jedną, a drugą dostaniesz 50% OFF!" Ale najciekawsze są mieszanki kulturowe.
Jak dało sie łatwo zauważyć podczas calej naszej wyprawy, Amerykanie uważają, ze każde miejsce jest dobre, zeby powiesić flagę narodową. Symbole narodowe sa po prostu wszędzie- od gum do zucia po trawniki. W Polsce tak nie jest i jesli ktos powiesi bialo-czerwoną na swoim sklepie to tylko z okazji jakiegos święta, albo dlatego, ze jest jakims skrajnym prawicowcem-nacjonalista. W polskiej dzielnicy w Nowym Jorku polskie flagi i orly sa niemal wszędzie. Z jednej strony mozna to wytłumaczyć większą chęcią do manifestowania swojej narodowosci, gdy sie jest na emigracji, ale mi sie wydaje że to raczej przyklad przenikania amerykanskiego zwyczju do polskiej spolecznosci.

Harlem.
W niedzielę wybraliśmy sie do Harlemu - czarnej dzielnicy słynącej z kościołów w których do mszy śpiewają gospelowe chóry. W przewodniku wymieniony byl jeden kosciol, z najlepszym ponoć chórem, ale kolejka turystow chętnych to zobaczyc ciagnela sie przez dwie przecznice.... dalismy wiec sobie spokoj ze staniem w niej i udalismy sie na spacer po dzielnicy. Szybko trafilismy do innego kosciola, katolickiego, ktory tez dysponowal czarnym księdzem i chórem. Nie bylo za to kolejki. Msza, w ktorej wzielismy udział byla podobna do naszych, poza tym, ze oprawa muzyczna byla o wiele ciekawsza no i ze trwała 2h. Ksiądz mówił kazanie tak jak powinno sie je mowic w Ameryce :-) juz akcent, typowy dla czarnych spolecznosci sprawial, ze kazanie bylo bardziej amerykanskie. Ogolnie fajne. Fajne bylo też to, ze czytania byly czytane z ambony, a ewangelia ze środka kosciola- z pomiędzy ludzi.

Harlem, poza kosciolami, składał sie w duzym stopniu ze zwyczajnych blokowisk. Nie byla to z resztą jedyna taka okolica. Właściwie poza poludniową polową Manhattanu, Nowy Jork mozna by nazwac olbrzymim blokowiskiem. Bloki pokrywają głównie Bronx i Brooklin ale sa tez w pozostalych dzielnicach. Często zaprojektowane sa z wąskim, klaustrofobicznym podwórkiem, tak ze okna w srodku wychodzą dokladnie na okna sąsiadów, a odległość jednych od drugich wynosi zaledwie kilka metrów. Łatwo sie domyślić, ze w środku nie ma za duzo światła, zwłaszcza ze budynki mają co najmmiej 5 pieter. Az zal bylo patrzeć na te konstrukcje zrobione z czerwonej albo żółtej cegły... i mam nadzieję że genialnego architekta, ktory je zaprojektował, wsadzono do jakiegoś ciemnego lochu...
Spacerujac w tym blokowiskowym otoczeniu czulismy sie całkiem swojsko, nielicząc faktu, ze na amerykanskich blokowiskach mieszkają prawie wyłącznie czarni i latynosi.

Roznice pomiedzy amerykanskim i polskim standardem miast dalo sie latwo odczuc po latwosci nawigacji i organizacji publicznego transportu. Manhattan jest caly (z wyjatkiem malej, najstarszej czesci) pokryty ponumerowanymi ulicami, krzyzującymi sie po kątem prostym, tak ze zgubienie sie tam to nie mała sztuka. Do tego metro pokrywa cale miasto i jego najbliższe okolice no i dziala zaskakujaco sprawnie jak na takiego molocha. Wszędzie mozna sie dzięki temu łatwo dostćc. Ulice za to sa zdominowane przez tłoczące sie i trąbiące taksowki. Na oko 60-70% pojazdow na ulicach, szczególnie na Manhattanie, to żółte taksowki. Śmiałków podróżujących wlasnym autem w tej szalonej dżungli jest malo i w ogóle mnie to nie dziwi.


Jeszcze krótka wzmianka o nowojorskim jedzeniu. Hmm... nowojorskim czyli etnicznym ;-)
Mieszanka wszyskich narodow świata w połączeniu z wiecznym zabieganiem nowojorczykow rodzi niezliczoną ilość restauracji, barów i budek z jedzeniem, serwujących specjały wszystkich kuchni świata. Szczegolnie popularne byly "garkuchnie" serwujące na wagę sałatki i dania na ciepło. Bylo to bardzo wygodne i szybkie, i też najczęściej dobre jakościowo. Jednak nasze serca podbiły włoskie punkty z pizzą sprzedawaną na porcje. Zatrudniały prawdziwych Włochów i serwowały FENOMENALNĄ pizzę! Odkryliśmy doskonałość oryginalnej mozarelli i chyba nigdy juz nie będziemy mogli zjeść w Polsce niczego włoskiego ze smakiem...
Świetne bylo to, ze restauracje serwujące dania z jakiegoś konkretnego kraju zatrudniały ludzi pochodzących właśnie stamtąd i mówiących w lokalnym języku jedzenia, ktore podawali ;-)

wtorek, 12 kwietnia 2011

4-11.04 Nowy Jork

Tydzien w NYC byl taki jak oczekiwalismy. Moze poza tym, ze po prawie trzech miesiacach podrozowania, trudniej wywrzec na nas wrazenie, wiec emocje byly mniejsze niz mozna by oczekiwac po TAKIM miescie...

To co pierwsze sie na nas rzucilo to tlok. Miliony ludzi przelewajace sie jak rzeki kanionami ullic. Rozbryzguja sie i oplywaja uliczne budki z jedzeniem, rozdawaczy ulotek i inne przeszkody, jak woda oplywa kamienie w rzece. Przez miasto przewala sie rocznie 40 milionow turystow, metropolia ma 18 milionow mieszkancow. Turystow mozna latwo poznac, bo w odroznieniu od lokalsow, CHODZA zamiast pedzic i patrza w gore, zamiast pod nogi. Do tego rozgladaja sie w przejsciach pomiedzy peronami metra, zamiast bez zastanowienia przeplywac miedzy nimi.
Z tlokiem idzie w parze halas. Nowy Jork jest naprawde bardzo glosny. Niekiedy mielismy trudnosci zeby rozmawiac na ulicy, musielismy do siebie krzyczec, w metrze, albo w centrach handlowych bylo jeszcze gorzej. Do tego bardzo popularny jest zwyczaj trabienia - wlasciwie nie ma minuty w ktorej ktos nie uzyje klaksonu, nie musze
dodawac, ze calkiem bez sensu. Karetki i straz pozarna, zeby sie przez to przebic, musza uzywac dzwiekow o nieludzkiej ilosci decybeli i tak tez robia. Podziwialismy ludzi rozmawiajacych przez telefon w drodze do pracy...

Kolejna niezwykla, choc przewidywalna obserwacja to roznorodnosc ludzi i jezykow. Mysle ze nie istnieje kolor skory, ktory nie bylby reprezenyowany w NYC. Kazdy jeden przechodzien jest inny, mnogosc rodzajow urody i kolorow jest wprost nie do opisania. Widac tez bylo cale bogactwo stylow ubierania sie - wszystkie mozliwe subkultury i kultury, wszystkie istniejace religie. Nie wszystkie rzecz jasna mozna rozpoznac po ubiorze, ale niektore latwo ;-) Spotykalismy miedzy innymi oryginalnych Zydow, w czarnych plaszczach i kapeluszach, z brodami i pejsami. Najfajniej to wygladalo w Wiliamsburgu, gdzie trafilismy na plac zabaw pelen malych chlopcow z pejsami do ramion i jarmulkami na glowach ;-)

Do ogromnej roznorodnosci nowojarczykow trzeba jeszcze dolozyc to, ze kazdy mowi w innym jezyku i angieski, nawet jesli najczesciej sie powtarza to z pewnoscia nie dominuje. Gdyby porownac ilosc ludzi mowiacych po angielsku i mowiacych w innych jezykach na pewno grupa: "inne" bylaby duzo wieksza... wiekszosci mijanych jezykow nie bylismy w stanie rozpoznac, ale rzucilo nam sie w oczy, ze poza hiszpanskim i chinskim, silnie reprezentowanymi w innych czesciach USA, czesto slyszy sie rosyjski, niemiecki, francuzki, arabski i polski. W polaczeniu z budynkami siegajacymi do nieba, tworzylo to obraz prawdziwej wiezy Babel.

Jesli chodzi o architekture, to poza wysokoscia i olbrzymimi rozmiarami budynkow trudno cokolwiek ogolnego powiedziec. Budynki byly bardzo zroznicowane, budowane w roznych czasach i stylach, ksztaltach i kolorach. Nieraz odnosilismy wrazenie balaganu architektonicznego i zasmiecenia bo trudno bylo znalezc jakakolwiek regularnosc albo symetrie, tak ze miasto kojarzylo sie troche z wysypiskiem olbrzymich klockow. Nie znaczy to, ze nie znalezlismy nic ladnego - wrecz przeciwnie, wiekszosc byla ciekawa albo ladna, czesc byla bardzo pospolita, tylko niekiedy trafialismy na prawdziwa szkarade. Jednak natlok i roznorodnosc, w ogolnym rozrachunku dawal wrazenie balaganu.

Czas spedzalismy, jak zwykle, na lazeniu i szwedaniu sie. Jakos tak wychodzilo, ze najczesciej trafialismy na Broadway, to wlasciwie rzadna strata, bo jest to ulica ciekawa na prawie calej swojej dlugosci. Widzielismy wiec Battery Park na poludniowym krancu Manhattanu, koscioly i siedziby korporacji w Downtown, olbrzymi (zbudowany na miare miasta) ratusz, bogato zdobiony Woolworth Building, niekaczace sie sklepiki i butiki, malle skwerki i halasliwy, rozswietlony reklamami Time Squere. Poza dzielnicami przez ktore przechodzi Broadway zwiedzilismy centrum finanasowe na Wall Street (mi sie tam podobalo najbardziej), wjechalismy na szczyt centrum Rockefelera (266 m) i pospacerowalismy po slynnym Central Parku. Odwiedzilismy tez kilka miejsc poza Manhattanem: Greenpoint i Wiliamsburg na Brooklinie oraz stadion nowojorskich Jankesow (slynna druzyna baseballowa) na Bronxie. Zajrzelismy tez do muzeum historii naturalnej, ktore jednak nie bylo takie fajne jak to, ktore zwiedzalismy w Waszyngtonie no i oczywiscie pojechalismy zobaczyc Statule Wolnosci i Ellis Island.

Statula Wolnosci stala sobie na deszczu i imponowala swoja dumna postawa. Biletow na korone nie zdobylismy, bo kolejka ma 3 miesiace, ale weszlismy na szczyt podestu i podziwialismy ja od strony spodnicy. Po zwiedzeniu muzeum w podescie  i wzruszeniu amerykanska wolnoscia, pojechalismy na Ellis Island - brame do Ameryki dla imigrantow. W tym miejscu, na wyspie zaraz kolo Statuly Wolnosci, zorganizowano centrum imigracyjne, odpowiedzialne za wydawanie pozwolen na wjazd. Byl to osrodek, w ktorym oceniano stan prawny i zdrowotny przybywajacyh. Wiekszosc osob pomyslnie przechodzila testy i od razu opuszczala wyspe, jednak niektorych czekala dluzsza przeprawa. Np. chorych na choroby psychiczne albo zakazne nie wpuszczano, ewentualnie leczono, zanim pozwolono wjechac do Nowego Jorku. Duzo miejsca w muzeum poswiecono wymyslnym testom, jakim poddawano przyjezdzajacych w celu jak najszybszej, ale zarazem mozliwie dokladnej, oceny ich stanu. Tam wlasnie opracowano pierwsze testy inteligencji, ktore nie wymagaly rozmawiania z badaczem - musieli jakos sobie poradzic z faktem, ze przyjezdzajacy rzadko mowili po angielsku... duzo bylo tam prawdziwych historii ludzi, ktorzy te kontrole przezyli w ogole wystawa ciekawa. Po raz kolejny docenilismy wysoka jakosc amerykanskich parkow narodowych i oferowanych przez nie audiotourow :)

Tydzien spedzilismy dobrze i z duma mozemy powiedziec, ze bylismy w Nowym Jorku.

niedziela, 10 kwietnia 2011

3.04 Princeton

Na jeden dzien zajechalismy do miasteczka uniwersyteckiego Princeton. Wyjazd byl bardzo udany. Znalezlismy tam couchsurfowego gospodarza-jak sie okazalo doktorantke, zajmujaca sie niwelowaniem strat energii podczas kontrolowanej reakcji fuzji jadrowej ;-) mowila ze to praca glownie teoretyczna, raczej na modelach i teoriach z ktorych wynika ze czastki emitowane przez reagujaca plazme bylyby istotna strata energii i powodowaly spontaniczne zatrzymanie reakcji. Niemniej jednak temat super ekscytujacy ;)
Samo miasteczko bylo tez fajne. Kampus uniwersytecki byl ladny, zadbany i udajacy stary. W rzeczywistosci mial ok. 250 lat (zalozyli go w 1742), choc wiekszasc budynkow pochodzila z XIX i XX wieku. Miedzy innymi ogromna neogotycka katedra, z wiezami, sklepieniami i witrazami. Wszystko byloby z nia w porzadku, to znaczy dalibysmy sie nabrac ze jest sredniowieczna, gdyby nie to ze byla zrobiona z... betonu ;-) no i ze byla w Ameryce.
Dookola uniwersytetu rozciagaly sie uliczki domkow, w wiekszosci nalezace do pracownikow uniwersytetu. Dla doktorantow zrobione bylo specjalne osiedle, skladajace sie z szeregu drewnianych domkow. W jednym z nich mieszkala Kate, nasza gospodyni, w innym jej chlopak Dan, robiacy doktorat z architektury. Kazde mieszkanie na tym osiedlu zawieralo 3 nieduze pokoje, kuchnie i lazienke oraz maly ganek - standard idealny dla ludzi w wieku 25- 30 lat.
Wizyta w Princeton byla ciekawa, kampus uniwersytecki ladny a miasteczko przytulne. Jednak najciekawsza czescia okazalo sie poznanie Kate. Poza tym ze zajmowala sie fuzja jadrowa i ogolnie byla bystra, byla swietnym rozmowca dlatego ze pochodzila z Libanu. Opowiadala nam troche o sytuacji na bliskim wschodzie i o tym jak sie zyje w Libanie i w Arabii Saudyjskiej. Wszystko to bylo bardzo ciekawe. Tydzien pozniej spotkalismy sie z nia w Nowym Jorku i zwiedzalismy razem Wilamsburg, co rowniez milo wspominamy.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Chouchadelphia

W Philadelphii przypadkiem trafilismy na couchsurfingowa impreze w ktorej, chcac nie chcac, wzielismy udzial. Byl to coroczny zjazd couchsurfingowcow, ktoremu towarzyszyly rozne imprezy - zarowno spacerowe i zwiedzalnicze jak i klubowe. Poza tym nalot couchsurferow powodowal tez tlok u gospodarzy wiec nie dosc, ze musielismy zmienic dom w trakcie naszego 4dniowego pobytu to jeszcze bylismy otoczeni innymi couchserferami.

Wzielismy udzial w dwoch couchsurfingowych imprezach- spacerze z muralami (to wlasnie w tej biednej dzielnicy) i kolacji. Spacer byl fajny bo sami nigdy bysmy w takie miejsce nie trafili. Z drugiej strony dziewczyna, ktora prowadzila ta wycieczke wiedziala tylko tyle o tych muralach, ze byly zaprojektowane i malowane przez jednego goscia, ktoremu placono nie tyle za samo malowanie ale za uczenie lokalnych mieszkancow jak to sie robi. Dzieki temu projektowi okolica nieco wyladniala i mieszkancy nauczyli sie malowac szyldy i ogloszenia wiec moga tego uzyc w pracy.

Druga impreza- kolacja w tocznej restauracji byla mniej przyjemna. To znaczy wszystko bylo ok, ale bylo bardzo tloczno i glosno, wiec rozmawialo sie z trudem. Udalo nam sie mimo to poznac jedna bardzo mila i pomocna Rosjanke i pogadac z jednym Hindusem. Oba te doswiadczenia byly ciekawe, a dzieki Nataszy nasze zwiedzanie miasta bylo lepsze, bo poleciala nam fajna trase spaceru.

Jednak najlepszym couchsurfingowym doswiadczeniem w Philadelphii bylo poznanie Hilde, naszej gospodyni. Hilde byla z pochodzenia holenderka ale mieszkala w USA od dwudziestukilku lat. Wyemigrowala jako tancerka, potem zostala fizjoterapeutka a teraz, w wieku 48 lat, byla studentka psychologii. W trakcie naszego pobytu uczyla sie na egzamin z neuropsychologii a wieczorami opowiadala nam o ciekawych teoriach psychologicznych. W ogole byla bardzo fajna i ciepla osoba, chetna faktycznie z nami pogadac, a nie tylko prowadzic small-talki. Mieszkala tez w niesamowitym domu. Byl OGROMNY i zbudowany w bardzo zamkowym stylu. Jak pierwszy taz przyszlismy, szukajac domu po adresie, nie moglismy uwiezyc ze bedziemy mieszkac w takim zamczysku! A jednak ;)

30.03-3.04 Philadelphia, dawna stolica Amerykanow

Nastepnego dnia rano pojechalismy do Philadelphii, zobaczyc gdzie dokonaly sie cuda stworzenia nowego narodu i gdzie zaczal sie wieczny marsz ku wolnosci ;-) czyli gdzie podpisano Deklaracje Niepodleglosci i uchwalono Konstytucje.
Niestety pogoda nas zawiodla i zrobilo sie bardzo zimno z deszczem, wiec nie moglismy naszym zwyczajem wloczyc sie calymi dniami po miescie... moglismy za to zwiedzac muzea, i tak tez robilismy.

Zobaczylismy sale w ktorej odbywaly sie pierwsze kongresy i w ktorych przedstawiciele kolonii klocili sie o wyglad przyszlego panstwa. Same budynki nie byly specjalnie imponujace, ale ciekawe i wielce amerykanskie bylo opowiadanie straznika parkowego (miejsca historyczne maja tu status parku narodowego i zatrudniaja straznikow tak samo jak normalne parki narodowe). Zajrzelismy tez do muzeum konstytucji, gdzie w bardzo optymistyczny i gornolotny sposob zostaly nam zaprezentowane wielkie idee Ojcow Zalozycieli oraz opisana amerykanska droga do wolnosci i rownosci. Fajnie byl pokazany proces ewolucji definicji "Nas" w sformuowaniu "My, Narod". Najpierw My oznaczalo tyko bialych mezczyzn. Potem dolaczyli czarni, potemo kobiety. W miedzy czasie ewoluowalo stanowisko Narodu w stosunku do innych grup, jak imigranci i geje, z wolna wlaczajac ich w grupe "Nas", nie tyle w kwestii prawa glosu co ogolnego pojmowania i przyznawania innych praw. Ciekawe bylo pokazanie historii USA, pelnej przypadkow zaprzeczania podstawowym zalozeniom konstytucji i wolnosci w ogole, jak odmawianie prawa glosu czarnym albo dyskyminowanie niektorych mniejszosci narodowych, jako przedefiniowywanie pojecia My. Czyli nie jako okres bledow i wypaczen albo czarna karte w historii, tylko jako proces, droge - ciagle w dobrym kierunku.

Bylismy tez w swietnym muzeum Edgara Allana Poe, urzadzanym w jego bylym domu. W domu nie zachowaly sie zadne slady po obecnosci Poego albo jego rodziny, ale to zupelnie nie przeszkadzalo zrobic bardzo ciekawego muzeum. Straznik parkowy opowiadal tak ciekawie ze zapominalo sie o tym, ze w sumie to nudny, pusty dom... Mieli tez wystawe inspiracji Poem w literaturze i muzyce. Mozna bylo miedzy innymi posluchac opowiadania z podkladem muzycznym, przeczytanego przez Iggy Popa ;) Ze straznikiem, ktory opowiadal o Poem ucielismy sobie potem jeszcze pogawedke o historii i Tadeuszu Kosciuszce. Okazalo sie ze wiedzial z historii Polski nie tylko o Kosciuszczce ale tez o zmianach w naszych granicach a nawet o dywizjonie 303! Po raz kolejny zachwycilismy sie straznikami parkowymi ;)

Ostatniego dnia naszego pobytu sie wypogodzilo wiec moglismy zrobic dlugi spacer po miescie i popodziwiac wszedobylskie murale (dokumentacja fotograficzna juz w krotce) zobaczyc schody na ktore wbiegal Roky i w ogole obejrzec miasto. Okazalo sie byc ladniejsze i wieksze niz sie spodziewalismy. Wiezowce byly bardzo wysokie i zamienialy ulice w prawdziwe kaniony. Jednoczesnie gdzie nie gdzie wystawaly wieze starych kosciolow albo innych klasycystyczno-neojakistam budowli. Fajnie sie to ogladalo ale ciekawsze okazaly sie przedmiescia, czy raczej osiedla troche dalej od centrum.
Podczas jednego z muralowych spacerow trafilismy do biednej, czarnej dzielnicy-domy niegdys ladne byly wielokrotnie zdewastowane albo co najmniej w zlym stanie. Na ulicach pelno smieci i w ogole brudno. Niektore domy byly wprost zabite dechami. Na ulicach czesciej widzialo sie czarnych stojacych bez sensu i patrzacych w dal. Byla to chyba pierwzsza tak ewidentnie biedna dzielnica i zrobilo to na nas wrazenie.

Ogolnie Philadelphia nam sie podobala i to glownie od strony architektonicznej i spolecznej, a nie historycznej jak sie spodziewalismy.

niedziela, 3 kwietnia 2011

28-30.03 Baltimore

Po Waszyngtonie wpadlismy na jeden dzien do Baltimore. Nocowalismy w studenckim apartamencie, u chlopaka, o ktorym mozna powiedziec przede wszystkim, ze jest mlody :-) Nie rozmawialismy z nim dlugo, nie tylko dlatego ze byl zajety studiowaniem i imprezowaniem ale tez dlatego, ze nie bardzo mielismy o czym gadac... to znaczy my moglismy mu sporo poopowiadac, ale juz nas troche nudzi opisywanie wszystkim co po kolei widzielismy, a on z kolei nie mial za duzo wiedzy ani przemyslen ktorymi chcialby sie z nami podzielic... takze bez wyrzutow sumienia moglismy spedzac czas poza domem albo spac.

Baltimore okazalo sie ciekawsze niz sie spodziewalismy. Struktura etniczna miasta byla nieco inna niz pozostalych, to znaczy 70% mieszkancow bylo afroamerykanami. Bylo to mocno widac na ulicach, zrobilismy nawet kilka pogladowych fotek.
Architektonicznie miasto tez sie wyroznia- praktycznie cale jest zbudowane z czerwonej cegly i ma bardzo industrialny wyglad. Ludzie mieszkaja na robotniczych osiedlach, zlozonych z rzedow takich samych domkow. Oczywiscie nie malych klitek, tylko duzych domow ale jednak takich samych i ustawionych na ulicy w rowniotkich rzadkach. Wsrod takich wlasnie domkow znalezlismy dom w ktorym mieszkal Edgar Allan Poe. Mijalismy tez sporo bylych i obecnych budynkow przemyslowych, ladnie zdobionych w stylu XIX wiecznego kapitalizmu jak i innych budynkow publicznych zbudowanych w podobnej estetyce. Dawalo to bardzo orginalne odczucie przebywania w starym, przemyslowym miescie.

Miedze tymi ceglanymi, industrialnymi zabudowaniami spotykalismy piekne, duze, neogotyckie swiatynie. Czesc z nich byla katolicka (Baltimor bylo ongis katolickie) co jeszcae bardziej sprawialo ze czulismy sie jak w domu ;-).
Spotkalismy z reszta faktycznie polskie akcenty- skwerek z pomnikiem Jana Pawla II i pomnik Katynia. Pomnik katynski byl dosc oryginalny bo zawieral w sobie tez kilka innych wydazen z historii Polski. Amerykanie potraktowali sprawe zbiorowo i umiescili Chrobrego, Sobieskiego, Warnenczyka i Kosciuszke na jednym pomniku z oficerami zamordowanymi w Katyniu.

środa, 30 marca 2011

Muzeum Holokaustu

Na osobna notke zasluguje muzeum holokaustu. Jesli chodzi o standard muzealniczy, to nie odbiega od innych - wszystko jest ladnie zrobione, zadbane, obsluga jest mila i zawsze pomocna, a wystawa ciekawa.
To co bylo nieco inne niz w pozostalych miejscach ktore widzielismy, to ze obraz USA jaki byl prezentowany nie byl taki pozytywny jak zwykle.

Muzeum bylo zrobione bez zarzutu. Opowiadalo o wszysykim o czym w temacie holokaustu powinno sie opowiedziec i skupialo odpowiednio duzo uwagi na poszczegolnych aspektach. Nie dalo sie odczuc zadnej stronniczosci ani nie znalezlismy zadnych przeklaman, niedomowien albo zaniedban. Np. Fragment o rozpoczeciu wojny przez najazd na Polske byl opisany wlasnie tak jak powinien byc- nie za dlugo i nie tak jakby to bylo najwazniejsze wydazenie w czasie calej wojny, ale tak, ze wspominalo o wszystkim co bylo wazne i opisywalo zgodny z nasza wiedza obraz. Bylismy wiec bardzo zadowoleni pod wzgladem merytorycznym.
Ekspozycja zaczynala sie w latach 30. Od dojscia Hitlera do wladzy i bardo dobrze wyjasniala proces jaki mial miejsce. Wiedze na temat rodzacego sie niemieckiego faszyzmu i metod jakie Hitler wykorzystywal na poczatku, mozna bylo poglebic na osobnej, swietnej wystawie o propagandzie. Tam tez bylo szczegolowo wyjasnione w jakich warunkach znalazly sie Niemcy po I wojnie i jak wygladaly realia zycia zwyklych ludzi w latach 20. i 30. jak i to , w jaki sposob Hitler formowal i prezentowal swoja partie i jaki byl odbior tego przekazu w samych Niemczech a potem tez na swiecie. Wszystko zrobione na wysokim poziomie.

Glowna wystawa, poza kwestia zdobycia wladzy w Niemczech zajmowala sie tez ewolucja nastawienia faszyzmu do Zydow. Szeroko opisywany byl okres przed wojna i w jej poczatkach, kiedy glownym pomyslem Hitlera bylo nie mordowanie, ale wysiedlanie Zydow z Niemiec. Tu poruszona byla ciekawa kwestia reakcji miedzynarodowej na zwiekszana emigracje zydoska i nieprzychylnosc Stanow do przyjmowania wiekszej ilosci uchodzcow. Pokazany byl miedzy innymi przypadek statku z zydowskimi uchodzcami, ktory przyplynal do Ameryki ale nie zostal wpuszczony. Po kilku tygodniach bezskutecznych prob zdobycia pozwolenia na dokowanie w Miami i na Kubie musial odplynac do Europy!

Dalej byly wyczerpujaco pokazane i opisywane wydazenia wojenne, byla makieta z kolejnymi etapami zagazowywania wiezniow, byly zdjecia i przedmioty z obozow. Przytlaczajaca wiekszasc eksponatow i zdjec pochodzila z polskich muzeow albo organizacji zajmujacych sie zbrodniami faszystowskimi. Ok. 3/4 ekspozycji bylo z Polski ;).

Ostatnie pietro okazywalo nieco bardziej optymistyczna wizje- bylo poswiecone ludziom i organizacjom pomagajacym Zydom i okresowi powojennemu, kiedy winnych skazano w Norymberdze i powstalo panstwo zydowskie. Niestety nie zdazylismy calej ekspozycji zobaczyc bo juz zamykali i nas wygonili :-(

Oglonie muzeum bardzo dobre. Wyczerpujaco opisywalo holokaust, od poczatkow nazizmu, przez wszystkie wojenne zbrodnie do konsekwencji. Byl tez dobrze zobrazowany proces jaki zachodzil i fakt, ze ostateczne rozwiazanie kwestii zydowskiej bylo wynikiem dlugotrwalej i zlozonej ewolucji propagandy i mysli faszystowskiej.
Bylo w naszej opinii obiektywne i ciekawe, takze jesli kiedykolwiek bedziecie w Waszyngtonie, to je zobaczcie.

Chociaz po obejrzeniu eksponatow i zdjec eksponatow z Oswiecimia mialam wrazenie, ze polskie muzeum musi byc lepsze.

zdjecia

Juz tydzien spedzilismy na wschodnim wybrzezu. Zapraszamy do ogladania zdjec z Waszyngtonu, Baltimore i Filadelfii.
https://picasaweb.google.com/maaniuch

niedziela, 27 marca 2011

Stolica wlasnie taka jak powinna byc (23-28.03)

Po dlugiej i meczacej podrozy znalezlismy sie w stolicy kraju - Waszyngtonie. Lecielismy z Los Angeles przez Salt Lake City i Chicago wiec troche dziwna trasa. Widoki po drodze byly piekne, szczegolnie na pierwszym odcinku, kiedy lecielismy nad gorami. Samo Salt Lake City jest pieknie polozone u stop wysokich gor, wiec widoki z okna samolotu byly niesamowite.

W Waszyngtonie wylondowalismy poznym wieczorem i zostalismy odebrani z lotniska przez pania Elzbiete Gozdziak. Pani Elzbieta jest profesorem antropologii na jednym z tutejszych uniwersytetow i czasem daje goscinne wyklady albo prowadzi zblokowane zajecia w Poznaniu. Maniuch poznal ja wlasnie w trakcie takich zajec, a potem dzieki facebookowi utrzymal kontakt. Kiedy w pazdzierniku oglosilismy swiatu nasze plany wyjazdowe, miedzy innymi przez facebooka, ze zdumieniem otrzymalismy zaproszenie do Waszyngtonu. Szczegoly zostaly pozniej ustalone i w ten sposob stalismy sie goscmi pani Elzbiety. W ciagu dnia zwiedzamy liczne muzea i symbole Wspanialosci Narodu Amerykanskiego, a wieczory spedzamy na konfrontowaniu naszych amerykanskich obserwacji z antropologiczna wiedza gospodyni i jej osobistymi doswiadczeniami - osoby urodzonej w Polsce i zyjacej w USA.

Jesli chodzi o Waszyngton to w cztery dni zdazylismy zobaczyc prawie wszystkie obowiazkowe punkty czyli: siedzibe Kongresu (Capitol), Washington Monument i Lincoln Memorial, Jefferson Memorial, pomnik wojny w Wietnamie, w Korei i pomnik drugiej wojny swiatowej, Bialy Dom i muzeum amerykanskiej historii, cmentarz wojskowy (Arlington), Pentagon (z zewnatrz) i pomnik ofiar ataku z 11 wrzesnia oraz muzeum Holokaustu. Poza tym spotkalismy tez wiele innych pomnikow i miejsc pamieci. Zdarzymy jeszcze zobaczyc muzeum Historii Naturalnej albo jakies inne a potem bedziemy mogli spedzic reszte zycia zalujac ze nie zwiedzilismy reszty muzeow...

Wszystkie zabytki byly piekne i monumentalne, tak ze juz nie mamy watpliwosci, ze nie ma na swiecie wspanialszego kraju niz Ameryka.

Tu sprobuje naswietlic amerykanski rzadowy marketing. Zwiedzajac tutejsze muzea, pomniki czy chodzby okolice centrow federalnych trudno oprzec sie wrazeniu ze Ameryka jest najdoskonaoszym krajem na ziemi. I pisze to bez sladu ironii, naprawde tak jest. Amerykanie maja krotka historie i nie zbyt obfitujaca w wydazenia ale to zupelnie nie przeszkadza im opowiadac o niej z pasja i budowac na niej obraz kraju madrych i wielkich ludzi. Chwala sie swoja historia opowiadajac wlasciwie o kazdym wydazeniu jak o czyms wielkim, donioslym, bohaterskim i godnym wszelkiej pochwaly. Symboliczne miejsca sa urzadzone z przepychem ale jednoczesnie nie wydaja nam sie tandetne. Sa otwarte dla zwiedzajacych i zaopatrzone w oddanych swojej edukacujnej pracy przewodnikow i informatorow. Sa dobrze zorganizowane i atrakcyjnie skonstruowane. Historie USA prezentuje sie z Duma, prezydentom buduje sie Pomniki i pokazuje sie ich jako Bohaterow. Wystawy sa ciekawe, bogato ilustrowane i prezentujace tresc na kilku poziomach jednoczesnie- mozna sobie rzucic okiemi przeczytac po 2 zdania o najwazniejszych wydarzeniach a mozna sie zaglebic i spedzic pol godziny przy jednej gablocie. Wieksze symbole, dookola ktorych mozna zbudowac emocjonalne przywiazanie, sa prezentowane inaczej niz czesc edukacyjna-sa w wydzielonych miejscach, maja inne oswietlenie, jest zakaz jedzenia, fotografowania i biegania i budowana jest atmosfera szacunku. W takich warunkach jest np. prezentowana najstarsza flaga amerykanska, tak ze od razu czlowiek sie czuje jakby patrzyl na cos Wielkiego (i nie tylko dlatego, ze flaga jest monstrualnie ogromna).

Wszystkim atrakcjom, w tym Kongesowi i cmentarzowi wojskowemu towarzyszy gift shop, w ktorym mozna zakupic wszelkiego rodzaju pamiatki i "materialy edukacyjne". Mozna sie ubrac w amerykanskie symbole, mozna z nich jesc i pic, mozna je przykleic na lodowce albo postawic na kominku. Krawaty, czapki, kubki, koszulki i naszywki juz nie robia na nas wrazenia. Ostatnio rozsmieszyly nas figurki prezydentow (zarowno martwych jak i zyjacych) z ruszajacymi sie glowami:-)

Glowna roznica w sposobie opowiadania o ojczyznie u nas i tutaj lezy chyba w atrakcyjnosci. Amerykanie prezentuja swoj kraj jako atrakcyjny i robia to tez w interesujacy i ciekawy sposob. W Polsce czesciej spotyka sie ogolne znudzenie i ponurosc tak w sposobie przekazu jaki w tresci (Od razu przypomina mi sie ekspresowa wycieczka po Malborku w trakcie ktorej pani wszystkich poganiala i budowala zdania konczace sie, jakze logicznym, sformulowaniem: "rowniez tez").

I jeszcze jedna refleksja, wspolna dla calej Ameryki ale tu po raz kolejny potwierdzona- USA jest Ogromne i wszystko tu maja duze. Przemierzenie glownego narodowego trawnika (The Mall) od Lincoln Memorial do Capitolu zajelo nam godzine. Wczoraj spotkalismy kolo Pentagonu Polaka, z ktorym potem razem zwiedzalismy i szlismy z Arlington, przez Potomak, do jednego z muzeow, w polowie drogi do Capitolu. Zajelo nam to prawie 3 godziny...

piątek, 25 marca 2011

Zdjecia

Dzieki uprzejmosci naszych gospodarzy moglismy zaladowac zdjecia. W galerii California jest troche (na koncu) i reszta w nowym albumie: sekwoje i big sur. Piersza czesc, czyli dokonczenie galerii California polecamy waszej uwadze w calosci. Galeria o Big surze jest nieco monotonna i przydluga (choc piekna) wiec zachecamy was do ogladania co ktoregos zdjecia...

środa, 23 marca 2011

Niepelnosprawni w Ameryce

Chwila czasu sklania mnie do podzielenia sie kolejna obserwacja.

USA jest krajem bardo przyjaznym niepelnosparwnym. Zanim zobaczylam jak to wyglada tutaj myslalam ze w Polsce nie jest zle pod tym wzgledem- co prawda slyszalam od czasu do czasu narzekania i wypunktowywanie utrudnien ale tez spotykalam czesto (jak mi sie wydawalo) podjazdy, windy i inne ulatwienia. Teraz widze jak bardzo sie mylilam.

Tu podjazdy i windy sa wlasciwie w kazdym budynku uzytecznosci publicznej- w hotelach, restauracjach, kawiarniach, informacjach turystycznych, lotniskach i dworcach, muzeach, urzedach, disneylandzie, nawet parkach narodowych! Co wiecej zwykle nie jest to tylko podjazd ale tez wszystko inne co umozliwia niepelnosprawnym pelne kozystanie z budynkow i zapewnia samodzielnosc. Np. Drzwi otwierane klamka maja specjalny przycisk dla niepelnosprawnych, ktory otwiera dla nich drzwi albo w restauracjach sa wieksze i nizsze stoliki. Ulatwienia sa tez w lazienkach. Wlasciwie nie zdaza sie zeby nie bylo toalety dla niepelnosprawnych. Nawet toi toiki na srodku pustyni mialy dodatkowe miejsce, podjazd i porecz. W kadym hostelu, kazdej restauracji jest toaleta dla niepelnosprawnych. W hostelach najczesciej jest tez dla nich specjalny, wiekszy prysznic.

Poza tymi usprawnieniami infrastrukturalnymi, w pomoc niepelnosprawnym zaangazowane sa tez zasoby ludzkie. W wielu miejscach zatrudnieni sa specjalni pomocnicy ale wlasciwie wszelcy uslugodawcy sa zawsze gotowi pomoc - np. w autobusach komunikacji miejskiej nie tylko jest zawsze miejsce i podjazd dla wozkow ale tez kierowca zawsze sluzy pomoca. na widok niepelnosprawnego opuszcza podjazd, wstaje i sklada siedzenia, tak zeby wozek mogl wjechac, a potem pomaga go przypiac pasami. W muzeach i innych publicznych miejscach jesli np.winda wymaga obslugi zawsze na miejscu czuwa pracownik gotowy we wszystkim pomagac.
Rzuca sie w oczy tez nastawienie zwyklych, pelnosprawnych ludzi - za kazdym razem kiedy na horyzoncie pojawia sie ktos na wozku, wszyscy grzecznie ustepuja mu miejsca i cierpliwie czekaja az procedura jego wjazdu sie zakonczy.

Jesli chodzi o samych niepelnosprawnych, to to co nam sie pierwsze rzucilo w oczy, to ich nowoczesne wyposazenie. Czlowieka na wozku inwalidzkim poruszanym mechanicznie ze swieca szukac. Widzielismy zaledwie kilka takich staromodnych egzemplarzy ;-). Standardem sa wozki elektryczne o roznych rozmiarach i klasie. Nawet bezdomni czesto poruszaja sie na elektrycznych wozeczkach.
Kolejna rzecz - na ulicach widac duzo wiecej niepelnosprwnych niz u nas. Mysle ze nie wynika to z tego ze jest tu wiecej niepelnosprawnych tyko raczej z faktu, ze w Polsce nie bardzo maja mozliwosci poruszac sie po miescie wiec po prostu nie wychodza. Tu moga funkcjonowac normalnie, wiec funkcjonuja.

Nie tylko niepelnosprawni ruchowo maja sie tu dobrze. Zauwazylismy, ze bardzo rozpowszechnione sa tu aparaty sluchowe. I to nie tylko takie poglasniajace, jakich czesto uzywaja staruszkowie, ale tez takie z rurka do srodka ucha. W kilku miejscach spotkalismy osoby z takimi aparatami, normalnie pracujace i funkcjonujace w zyciu spolecznym. Np. Jeden ze straznikow w parku Yosemite mial wewnetrzne aparaty w obu uszach i normalnie oprowadzal wycieczki po parku! Nie mam 100% pewnosci ale jestem prawie pewna, ze byl po prostu nieslyszacy bez tych apartow ale mimo to mogl normalnie funkcjonowac. Jedyne co go odroznialo to ze mial rurki w uszach i troche seplenil, no i jak ktos z grupy chcial zadac pytanie to musial podejsc blizej.

wtorek, 22 marca 2011

19-21.03 kalifornia road trip

Zgodnie z zalozeniami w piatek 18 wypozyczylismy samochod w San Francisco. Ponownie nam sie posczescilo i dostalismy tzw. upgrade czyli samochod o klase lepszy niz zarezerwowalismy. Pierwszy raz przyszlo nam prowadzic prawdziwie amerykanski woz,od razu ochrzczony przez nas "barankiem". Przezwisko wzielo sie z logo marki Dodge (barani leb) ktorej reprezentant stal sie naszym srodkiem komunikacji na wybrzezu Kaliforni. Baranek jest duzy i czarny, silnik ma moc niebywala. Jest to po prostu potezny woz.

Juz gdy opuszczlismy San Francisco pogogda nie zachecala do zwiedzania czegokolwiek, lalo bowiem rowno. Pomimo tego zdecydowalismy sie kontynulowac zgodnie z planem. I tak w potokach deszczu dotarlismy do hostelu w Santa Cruz, skad nastepnego dnia, rowniez w nieustajacej ulewie udalismy sie do parku stanowego Big Basin zobaczyc slynne na caly swiat sekwoje. Park byl zaiste bardzo piekny a sekwoje siegaly nieba, jednakze lalo tak srogo, ze dosc predko zostalismy stamtad zmyci. Dalej droga zaprowadzila nas do Monterey, czyli miejscowosci z ktorej zaczyna sie widokowa czesc autostrady stanowej nr. 1 oraz legendarny Big Sur...

Juz po drodze poznalismy straszne wiesci - jedyne 12 mil za Monterey na poludnie lawina zmiotla mostek czyniac autrostrade zupelnie nieprzejezdna dla ruchu samochodowego... Nazsze plany trzeba bylo wiec dostosowac do przytlaczajacej rzeczywistosci - sciany deszczu z nieba i nieprzejezdnej drogi. Sprawdzilismy, ze jest alternatywna droga przez gory, wiodaca srodkiem lokalnego poligonu wojskowego. Droga okazala sie prowadzic przez bardzo piekne tereny - doliny pelne winnego rosla, zielone wzgorza na ktorych leniwie pasly sie krowy, debowe zagajniki pokryte jakas lokalna odmiana spanish mossu... Bogactwo kolorow i ich intensywnosc uatrakcyjnily deszczowa podroz. Baza wojskowa okazala sie przejezdna, jednakze lokalne oprzyzadowanie, zapewne antyszpiegowskie, zabilo nasz gps i zasieg komorki. Po drodze minelismy amerykanski czolg wesolo wycelowany w droge i wojskowe zabudowania. Baza znajdowala sie w przepieknym gorzystym terenie, ktory wygladal na wydarty z rezerwatu. Bylo tam po prostu pieknie. Dalej droga prowadzila w doliny. Byla bardzo waska i nie rzadko przysypana glazami odrywajacymi sie z urwisk. Jechalismy z dusza na ramieniu, kretymi i stromymi serpentynami caly czas obawiajac sie, ze ktos nadjedzie z naprzeciwka... Pogoda oczywiscie robila sie coraz gorsza, do tego stopnia, ze gdy wreszcie dojechalismy do slynnej drogi nr 1 deszcz i mgla uniemozliwialy zobaczenie czegokolwiek. Noc spedzilismy w uroczym hostelu w miejscowosci Cambria, na poludniowym koncu Big Suru.

Szczesliwie nastepny dzien przyniosl poprawe pogody i z nowa nadzieja ruszylismy z powrotem na droge 1 podziwiac legendarne widoki. Bylo warto. Nie wiem czy kiedykolwiek widzielismy piekniejsze miejsce. Dla potomnosci pstrykalismy tam setki zdjec, ktore zapewne opublikujemy na Picasie w calosci bo nie bedziemy mieli serca wyrzucac... Od razu ostrzegamy - jesli nie chcecie ogladajac te zdjecia umrzec z nudow, przeskakujcie do co piatego zdjecia. Co innego widziec cos na zywo, a co innego ogladac zdjecia.

Poza ogolnymi przepieknymi widokami na osobna notke zasluguje plaza tzw. Sloni Morskich, czyli odmiany fok. Byl to odcinek plazy ze zorganizowanymi punktami widokowymi dla turystow, na ktorym lezaly sobie setki przezabawnych zwierzakow jakimi bez watpienia sa owe morskie slonie. Mielismy wrazenie, ze glownie zajmuja sie wylegiwaniem sie, drapaniem sie po tlustych brzuchach i donosnym szczekaniem. byly tak smieszne i jednoczesnoe sympatyczne i urocze, ze doslownie nie moglismy sie napatrzec. zdjec tez narobilismy milion chociaz to co najzabawniejsze, czyli sposob poruszania sie, pewnie nie bedzie dobrze widoczny.

Na trasie znajdowal sie takze zamek Hearsta, ojca amerykanskih tabloidow, jednakze postanowilismy go sobie odpuscic, celem dokladniejszej eksploracji Big Sur.

Zamiast tego pojechalismy do biblioteki Millera, pisarza amerykansckiego ktory mieszkal jakis czas w domku na Big Surze i rozslawil ta piekna okolice w swoich ksiazkach.

poniedziałek, 21 marca 2011

18-20.03 w deszczowej drodze.

w piatek w wypozyczonym samochodzie ruszylismy na poludnie. plany mielismy epickie- zobaczyc park big basin z sekwojami a potem big sur- slynne z monumentalnuch widokow i nieporownywalne z niczym skaliste wybrzeze kalifornii. niestety padal deszcz wiec plan spalil a raczej splynol z panewki... do tego zapadl sie jeden most po drodze i big sur zamknieto.... opis tego jak pokonalismy te przeszkody w nastepnym odcinku.

13-18. san francisco

5 dni spedzilismy w slynnym san francisco. 3 dni spedzilismy u Codiego w Oakland i jego wspollokatora Rayana, ktory byl programista w yahoo (glownej konkurencji google). Rayan byl na chorobowym, a wlasciwe na zwolnieniu z powodu niepelnosprawnosci bo mial maly wypadek, ktorego skutkiem byl czesciowy paraliz dloni. normalnie mu to w zyciu nie bardzo przeszkadzalo ale w zyciu zawodowym programisty.... takze mial duzo wolnego czasu i ciagle cwiczyl reke ;)
Z Ryanem spedzilismy potem jeszcze jeden dzien na gorskim spacerze, na ktory nas zawiozl. widoki byly super i tez dobrze sie gadalo, tak ze dzien byl udany. Poza spacerem po drugiej stronie Golden Gate zaliczylismy wycieczke po Alkatraz (swietnie przygotowany audioprzewodnik tworzacy prawdziwie wiezienna atmosfere), wizyte w dzielnicy hipisow, muzeum beatnikow, chinatown, spacer po centrum ze starymi i nowymi wiezowcami, duzy park i cos w rodzaju muzemu historii naturalnej w ktorym schowalismy sie przed deszczem. ogolnie mielismy troche pecha z pogoda bo przez polowe naszego pobytu w SF padalo... mimo to zgodnie twierdzimy ze miasto jest piekne i bardzo ciekawe. jest takie jak amerykanskie miasto powinno byc-wiezowce bogate, fantazyjnie zdobione i reprezentujace ponad 100letni dobrobyt a na ulicach mnostwo bezdomnych.

wtorek, 15 marca 2011

San Francisco - zdjecia

Jestesmy w San Francisco. Pada. Nowe zdjecia sa w galerii. Tylko u nas! Prawdziwy aligator albinos!

niedziela, 13 marca 2011

9-12.03 Yosemite

Zdjecia w galerii Yosemite National Park mowia wszystko co powinno byc powiedziane :). W celach reporterskich dodam tylko tyle, ze przeszlismy w ciagu tych 4 dni wszystkie szlaki z doliny, ktore byly otwarte, w tym dwa pod gore :). Niestety na obu musielismy w pewnym momencie zawrocic, bo zapadalismy sie w sniegu po kolana albo pas i droga stawala sie nie do zniesienia. nie mowiac juz o tym, ze niebezpieczna.
Udalo nam sie zobaczyc sporo przykladow typowej lokalnej fauny - jak gdyby nigdy nic spacerowaly obok nas mulaki (rodzaj sarny) i cale zastepy slicznych szarych wiewiorek. Spotkalismy tez kilka ladnych ptaszkow, rysia oraz niezwykle drzewa.
Z obserwacji nieprzyrodniczych nalezy odnotowac po raz kolejny doskonala organizacje i infrastrukture - mapki, tablice informacyjne, wyraznie wyznaczone szlaki, czeste toalety itp. Poza tym swietna instytucja straznikow, sluzacych pomoca i stale dostepnych. wzielismy udzial w organizowanych przez park tzw. Ranger Walkach, czyli spacerach ze straznikiem, podczas ktorych straznik opowiada o jakims aspekcie parku - bylismy na spacerze geologicznym, spacerze o dzikiej naturze w parku i o "zimowej ekologii" czyli o przystosowaniach przyrody do przetrwania zimy.
Park zima, dla osob bez samochodu oferue atrakcje na 3-4 dni. Gdybysmy mieli samochod, albo uprawiali wspinaczke moglibysmy tam spedzic co najmniej 10 dni stale robiac co innego. Gdybysmy przyjechali latem, mielibysmy zajecie na Bog wie jak dlugo :)

zdjecia w galerii po prawej :)
Najwieksze wrazenie robily oczywiscie zapieraace dech w piersiach widoki monumentalnych, olbrzymich scian skalnych.

środa, 9 marca 2011

9.03 Yosemite National Park

Wczoraj zakwaterowalismy sie w fajnym hostelu w miejscowosci Midpine, niedaleko (jak na tutejsze standardy) parku Yosemite. Dzis wyruszylismy do parku. dojazd autobusem jest dlugi ale w sumie wygodny.
Park jest dosc duzy, chociaz jego glowna i najlepsza czesc jest skoncentrowana dookola kilku kilometrowej doliny. w srodku plynie rzeczka a po obu stronach znajduja sie monumentalne, wysokie na ponad kilometr granitowe sciany z ktorych splywaja wodospady.
Dzis przeszlismy kilka krotkich szlakow w dolinie. podziwialismy od dolu te niewiarygodne pionowe skaly. Jutro moze pojdziemy wyzej chociaz na sama gore nie da sie wejsc bo szlaki sa zamkniete z powodu sniegu.

wtorek, 8 marca 2011

pustynia

Na pustyni bylo super. W piatek, kiedy po dwugodzinnej jezdzie autobusem miejskim udalo nam sie wypozyczyc samochod i wydostac z miasta, zaczela sie nasza pustynna przygoda. Najpierw byly swietne gorskie widoki po drodze, potem mijalismy olbrzymie pole wiatrakow pradotworczych, potem jechalismy przez suchy, piaskowo-skalisty teren porosniety kepkami suchych i bladych roslin a na koncu trafilismy do miejscowosci o wszystko mowiacej nazwie Pioneertown (Miasto Pionierow). Rozejrzelismy sie po centrum a usmiech nie schodzil nam z ust [Tu spojrzcie na zdjecia z miasta].
Nastepnie szukalismy domu naszego gospodarza, a wlasciwie dostepu do internetu bo (kamilowym sposobem) jego adres mielismy w internecie;-).
jak juz znalezlismy adres i dom zastalismy otwarte drzwi i karteczke powitalna.
Mieszkalismy u Tilla i jego dziewczyny Myry przez trzy dni. Till byl bardzo gadatliwy i stale z nami gadal. Poza tym byl bardzo zabawny, robil smieszne miny i kazda historie opowiadal w pierwszej osobie i stale wstawial dialogi (zamiast sprobowac mowy zaleznej). Oboje byli bardzo goscinni i chcieli nam wszystko dawac i czesto nas karmil za co jestesmy mu wdzieczni. zasypywal nas tez pomyslami na spedzenie czasu w okolicy. Till pracowal jako cos w rozaju projektanta chyba szyldow i reklam. mial fajny ladnie urzadzony dom w calkowicie nierealnym miasteczku na pustyni i mial doac mieszkania w nim. wspominal czesto ze chcialby sie stad wyniesc ale nie ma dosc kasy i poza tym ma tu obowiazki w postaci firmy i ma tu dom. mowil ze chcialby sie przenoesc do niemieci ze moze mu sie to uda bo ma tam przodkow i moze sie starac o paszport.
w sobote zajechalismy do parku narodowego joshua tree nazwanego tak od charakterystycznych drzew rosnacych na jego obszarze. park byl tak egzotyczny ze az nie wem co napisac. przede wszystkim jest ogromny (jak wzszystko tutaj) i niejednolity.
pierwsza rzecza jako zobaczylismy (po gift shopie i visitors center) byl szlak do oazy. szlo sie po lagodnych wzgorzach porosnietych kaktusami i kepkami calkowicie nieznanych mi roslin. niebo bylo blekitne a ziemia zolto bezowa z licznymi skalami. po ok. 45min doszlismy do palmowego zagajnika. wszystko widoczne na zdjeciach.
kolejmym przystankiem byla skalna czaszka i otaczajaca ja duza wyspa skal wynurzajaca sie ze swoistego rzadkiego lasu drzewek joshua. potem weszlismy na gore zbudowana z nieco innego rodzaju skal i porosnieta troche inna roslinnoscia. widok z tek gory byl czyms calkowicie niezwyklym. do tej pory z wierzcholka gory widywalismy tylko... inne gory albo ewentualmie mala dolinke otoczona gorami. tu, z gory bylo widac bezkresna pustynie i wystajace z niej gdzie nie gdzie kolonie skal. w oddali majaczyly pasma gorskie, tak samo zoltobezowe jak pustynia. ten bezkres i ogrom ogladanej przez nas przestrzeni robil najwieksze wrazenie.
na zachod slonca zajechalismy na punkt widokowy na zboczu pasma gorskiego z widokiem na styk plyt kontymentalnych i wysokie gory odpowiedzalne za pustynny klimat oglladanej przez nas przyrody. potem udalo nam sie faktycznie zobaczyc jak chmury deszczowe znad oceanu sa zatrzymywane na szczytach. przez to w dolinie i gorach za nia prawie nigdy nie pada.
powrot przez park po zachodzie slanca przyspozyl nam jeszcze nowych wrazen. jechalismy przez joshuowy las i drzewa, a raczej ich ciemne kontury na tle kolorowego nieba wygladaly jak potwory wyciagajace ku nam swe powykrecane rece...

w niedziele wjechalismy kolejka na jedna z tych zatrzymujacych deszcz gor. bylismy na wysokosci prawie 3000m i stajac w sniegu podziwialismy niczym niezaklucony widok na rozciagajaca sie 2km nizej pustynie. sam wjazd juz byl emocjonujacy bo jechalo sie prawie pionowo w gore w wiszacej na linach gondoli. maniuch ciezko przezyl to podroz a ja nie moglam sie napatrzec na oddalajaca sie z kazda sekunda ziemie. na gorze przeszlizmy sie kasalek szlakiem ale po
pierwszym punkcie widokowym sie wycofalismy bo zapadalismy sie w sniegu do kolan albo i dalej a maniuchowi, ktory szedl w niewodoodpornych fivefingersach, bylo zimno w stopy.
Po obiedzie chciemismy przejsc jeszcze szlkiem w dolinie ale zrobilo sie pozno i poza tym wstep byl drogi wiec zadowololismy sie widokiem oazowego miasta Palm Springs z parkingu. Zamiast kanionu zwiedzilismy wiec miasto, ktore bylo cale pokryte palmami i zadbane.
Wieczorem trafilismy na impreze w domu kolegi Tilla. znowu zostalismy nakarmieni i napojeni ale co wiecej mielismy okazje zwiedzic od srodka luksusowe amerykanskie osiedle. Dom, jak mowil gospodarz, maly, mial co najmniej 3 pokoje, dwie lazienki, pomieszczenie przy ogrodzie z przeszklonymi scianami i duzy korytarz. Do tego kawal ogrodu a za nim, wspolny dla kilkunastu domow basen i jakuzi. James (gospodarz) byl przykladem czlowieka rozsadnego i dobrze naszym zdaniem gospodarujacego pieniedzmi. W domu czesto przyjmowal gosci, z kumplami produkowal piwo i relaksowal sie w jakuzi a w wolnych chwilach, ktore sobie czesto organizowal, podrozowal po swiecie. Byl przy tym bystry i fajnie sie z nim gadalo.
I tak zakonczyla sie nasza pustynna przygoda. Poniedzialek uplynal nam glownie na podrozy do LA. tym razem przejazd przez pustynie byl bardziej stresujacy niz fajny no w dolinie wialy bardzo silne wiatry i niebezpiecznie rzucaly nami po jezdni. Po drodze zdazylismy zrobic tylko krotki przystanek po deszczowej stronie gor, nad jeziorem.
Dzis tez caly dzien zejdzie nam na przeprowadzke. wlasnie jestesmy w pociagu do kolejnego parku narodowego-tym razem jedziemy w gory Yosemite.

niedziela, 6 marca 2011

3.03 Malibu z Chrisem

Przenieslismy sie do Malibu, do mieszkania niejakiego Chrisa. Samo Malibu bylo fajne (kolejna miejscowosc bogatych) ale Chris i to co nam pokazal bylo jeszcze lepsze.
Jak tylko tam dotarlismy i zapoznalismy sie z nim troche - jest wesolym panem po 50 wlasnie otwierajacym swoja nowa firme. Zajmuje sie organizowaniem zajec dla mlodziezy o uzaleznieniach. Z poprzedniej firmy/organizacji w ktorej pracowal w tym charakterze odszedl, bo nie podobala mu sie nowa filozofia firmy i wieksze nastawienie na zysk :) i teraz zaklada swoja organizacje non-profit w ktorej bedzie pracowal :)

Po krotkim relaksie z Chrisem pojechalismy z nim pozwiedzac okolice (zaproponowal nam, ze pokaze nam ciekawsze okolice). Zabral nas na najladniejsza plaze jaka dotad widzielismy:
https://picasaweb.google.com/maaniuch/California#5580071649199170594
Swietne tam byly nie tylko skaly i fale rozbijajace sie wprost o kamienie ale tez zyjatka i kolory i w ogole wszystko.

Potem pojechalismy na inna, juz nie taka ladna plaze, ktora miala inne uroki w postaci rzadkich roslin i nieco innej bodowy geologicznej:
https://picasaweb.google.com/maaniuch/California#5580073802370393346
https://picasaweb.google.com/maaniuch/California#5580075147043761042
potem Chris zabral nas w jeszcze kilka innych miejsc a na koniec dnia zaproponowal przejazdzke na motorze. Zdjec z tego nie mamy, a szkoda, bo widoki byly chyba jeszcze bardziej zapierajace dech. Malibu jest miejscowoscia plazowa, ale zaraz za droga biegnaca wzdluz brzegu zaczynaja sie gory. Motorowa przejazdzka byla wiec gorska i piekna :) Sama jazda motorem tez byla emocjonujaca - zalety roweru jesli chodzi o bliskosc z przyroda i samochodu jesli chodzi o szybkosc i brak zmeczenia :) Dla mnie tez jednak byly wazne wady w postaci halasu i wiatru... Tak czy siak, widoki byly niepodwazalnie cudowne :)

1.03 Parki Stanowe na wybrzezu Pacyfiku

Kolejny dzien byl bardzo mily, glownie za sprawa naszego niezrownanego szczescia a moze raczej niezrownanej zyczliwosci  i otwartosci Amerykanow. CHcielismy pojechac do parkow stanowych, zeby dla odmiany zobczyc troche przyrody a nie tylko miasto. Jedyny park do ktorego udalo sie dojechac autobusem byl stosunkowo maly i niezbyt ciekawy. Nie wiedzielismy jeszcze o tym gdy weszlismy na jeden z punktow widokowych, na ktorym zagadal do nas jeden Amerykanin :) Rozmowa sie wywiazala na tyle ciekawa, ze zrobilismy razem z nim reszte szlaku i po jakis 45min wspolnego spacerowania, kiedy znalezlismy sie znow przy wejsciu (tak, par byl maly) nasz nowy przyjaciel zaproponowal, ze podwiezie nas do kolejnego parku, skoro i my i on chcemy go zobczyc :)
Po drodze zrobil sie czas na obiad, wiec zajechalismy do jakiejs jadlodajni i... zostal nam kupiony lunch :) :) Nie wiem czy to nasz urok menela, czy po prostu goscinnosc lokalsow, w kazdym razie juz drugi raz nas spotkal nieoczekiwany darmowy obiad :)
Potem pojechalismy do pieknego parku Topanga, gdzie zrobilismy krotki szlak. Widoki byly super!
https://picasaweb.google.com/maaniuch/California#5580067182351292850
https://picasaweb.google.com/maaniuch/California#5580067576109205218

Rozmowa tez byla bardzo fajne. Dowiedzielismy miedzy innymi troche o wyzszosci pracy dla rzadu nad praca w sektorze przywatnym i poznalismy kolejna osobe, ktora w wieku 50+ nie czuje sie bynajmniej stara, ale wrecz przeciwnie - mysli jak by to rozwinac/zaczac nowa kariere.

28.02 Hollywood

28.02, dzien po wreczeniu oskarow zwiedzilismy "dzielnice bogatych" w LA. Bylismy w Hollywood, Beverly Hills i Santa Monica (ktora dalej eksplorowalismy 2.03). Samo Hollywood nie zrobilo na nas wielkiego wrazenia, moze dlatego, ze nie bylo tak turystycznie wyeksponowane jak wczesniejsze atrakcje, ktroe zwiedzalismy. Hollywood to wlasciwie ulica, jednal z MILIONOW ulic w OLBRZYMIM Los Angeles i poza tym, ze w chodnik sa wmurowane czerwone gwiazdy z nazwiskami znanych ludzi - niczym specjalnym sie nie wyroznia. Dookola slynnego 'walk of fame' toczy sie normalne zycie, ludzie spiesza sie d pracy, sa normalne sklepy i punkty uslugowe - jak wszedzie. Miedzy tym sa powciskane wszedobylskie gift shopy i na rogach stoja nagabywacze, zapraszajacy (w sposob dosc nahalny) do zakupienia wycieczki z przewodnikiem po lokalnych atrakcjach, jakimi sa domy znanych i bogatych :)
Poszlajalismy sie wiec jak zwykle i poogladalismy sobie okolice. Nieco ciekawszy wydal mi sie zakatek, w ktorym znani aktorzy odciskaja swoje dlonie i stopy (a czesem tez inne czesci ciala) w betonie.
https://picasaweb.google.com/maaniuch/California#5580062214599368130

Beverly Hills bylo za to tak czyste i bogate, ze az sie dziwnie czulsimy :) Bylo tam super butikowo i tak bialo-bogato, ze az razilo w oczy :) Postanowilam sie wiec troche polansowac :)
https://picasaweb.google.com/maaniuch/California#5580065786961003490

Santa monica byla pomiedzy tymi ekstremami - widac ze bogato ale nie az tak, zeby nam bylo glupio :)
Mieli zabawne fontanny;
https://picasaweb.google.com/maaniuch/California#5580069434152404146

czwartek, 3 marca 2011

Venice

Nastepnego dnia przenieslismy sie do Venice - dzielnicy nad morzem. Spedzilismy tam 4 dni w hostelu. Venice to bardzo kalifornijska miejscowosc - jest deptak - taki jak wszystkie inne deptaki na swiecie, moze z wyjatkiem naganiaczy do marihuanowych doktorow :) i kilku innych fajnych rzeczy https://picasaweb.google.com/maaniuch/California#5580059810544704322. i milion kawiarni, sporo zebrakow, grajkow i innych naciagaczy no i turysci. To co jest troche inne to tlumy biegaczy przemierzajacych plaze i deskorolkowcy.
Plaze zwiedzilismy dokladniej w srode (2.03), kiedy wybralismy sie piechota do Santa Monica. Fajne byly instalacje dla ludnosci. Przez kilka kilometrow ciagnie sie cos w rodzaju parku sportowego z roznymi drazkami, hustawkami, obreczami i innymi sprzetami na ktorych mozna cwiczyc. jest tez duzy skate park, na ktorym roklowcy i deskorolkowcy zawziecie trenuja. https://picasaweb.google.com/maaniuch/California#5580060241087754450
Plaza tez byla fajna. Spotkalismy kilka rodzajow zyjacych stworzen, ktorych wczesniej nie widzielismy. np. dlugodziobe ptaki wydlubujace mieczaki ze skorupek:
https://picasaweb.google.com/maaniuch/California#5580068188761337186
https://picasaweb.google.com/maaniuch/California#5580071323395213746

26.02 Los Angeles - meksykanskie miasto

Los Angeles jest OGROMNE. Mieszka w nim (jesli liczyc ciagnace sie w nieskaczonosc przedmiescia) ponad 15mln ludzi. Nie dziwota wiec, ze mozna znalezc rozne dzielnice, ktore bardzo sie od siebie roznia. Downtown, czyli centrum, jest meksykanskie. Praktycznie nie bylo tam bialych (co nas zaskoczylo, bo to jednak centrum biznesowe), bylo malo azjatow i malo czarnych. Na ulicach byl po prostu tlum Meksykanow. Co wiecej nie tylko ludzie, ale i sklepy i asortyment byly meksykanskie. Wrecz trudno bylo uslyszec angielski (prawie jak w Miami), menu w restauracjach bylo tylko po hiszpansku, reklamy po hiszpansku...
https://picasaweb.google.com/maaniuch/California#5580058180534684834
Najlepsze co widzielismy w sklepach to suknie urodzinowe. Na poczatku myslelismy, ze to moze jakies karnawalowe, albo kostiumy do filmow, ale cos za duzo tego spotykalismy. Suknie wygladaly jak szyte wedlug mody z XIX wieku - ogromne, kolorowe, z milionem zaszewek, falban i innych ozdob, ktorych nazw nie znam. Do tego nie byly (na ogol) tandetne - byly ladne i tak bardzo z przepychem jak to tylko mozliwe. Byly nawet bogatsze niz suknie slubne. Przy kolejnym sklepie pelnym tych sukien nie wytrzymalam i zapytalam sklepowa do czego oni ich uzywaja - i dostalam odpowiedz - do swietowania urodzin! Robia sobie takie cos w rodzaju imprezy jak na wesele, z glowna postacia w szykownej wielkiej sukni na urodziny, np. 16, 18, 25... ale byly tez wersje mini, dla dzieci, wiec wyprawiaja tak tez 5, 7, 10 urodziny...
Poza ludzmi i ich zwyczajami obserwowalismy samo miasto. Jest bardzo ciekawie zorganizowane - jest podzielone na dystrykty - osobna okolica z ciuchami (fashion district) gdzie znajduje sie ogromna ilosc sklepow czy raczej straganow z ciuchami i nie ma nic innego (poza tlumami meksykanow). Obok jest dystrykt z kwiatami i sa tam tylko kwiaty, obok z zabawkami itd. Dzieki temu ludzie, ktorzy chca kupic ciuchy, a nie kwiaty nie musza przechodzic obok sklepow z kwiatami i robic sztucznego tlumu! Czy to nie genialne?
Stragany z ciuchami zasluguja jeszcze na dwie uwagi: 1. wygladaly jak u nas jak stragany na targowisku - nie byly to bynajmniej butiki, tylko wlasnie takie zawalone ciuchami stragany. Mimo to sprzedawane byly tam markowe ciuchy a nie jakies chinskie badziewie. Druga uwaga jest taka, ze spodnie byly eksponowane na manekinach obcietych w pasie i ... uwaga - ustawionych tylem! tak, ze przechodzien widzial rzad manekinowych posladkow, z posrod ktorch mogl sobie wybrac cos na wlasna pupe :) bardzo mnie to rozbawilo.https://picasaweb.google.com/maaniuch/California#5580058675205890898

Poza organizacja miasta w dystrykty wg branzy sklepow byla tez organizacja wg etnicznego pochodzenia mieszkancow. Mijalismy wiec nie tylko Chinatown, ale tez Male Tokio, Mala Etiopie, Mala Tajlandie, Mala Armenie itd :)

Mielismy tez okazje zobaczyc kilka calkiem ladnych zabytkow architektonicznych. Najstarsze byly z czasow osadnictwa hiszpanskiego i te nie byly zbyt ladne ale byly tez fajne XIX wieczne drapacze chmur z pieknymi zdobieniami. Najlepszy (i najslynniejszy) jest Bradbury  (http://en.wikipedia.org/wiki/Bradbury_Building) ze starymi schodami i windami https://picasaweb.google.com/maaniuch/California#5580057768984478290, ktory ku naszemu zdziwieniu zostal uzyty jako scenografia w Blade Runnerze (Lowcy Androidow). Budynki byly fajne i widac bylo, ze nie sa takie nowe jak w Miami wiec zadumalismy sie nad brakiem wojen niszczacych amerykanskie miasta i podziwialismy jak to sie kiedys ludziom chcialo :). Chyba tyle na dzis :)

środa, 2 marca 2011

Kalifornia ponad wszystko (23-25.02)

Udalo sie, jestesmy w Kalifornii.
Zakwaterowalismy sie u Willa - kalifornijskiego studenta wypisz wymaluj. Will spelnia wszystkie studenckie stereotypy. jest mlody, mieszka w dziupli tuz obok uczelni, ma balagan, gotuje wode w teflonowym rondlu bo nie ma czajnika, ma za to laptopa z calkiem dobrymi glosnikami i gitare. Ma troche za dlugie wlosy i mlodziezowe ciuszki ale nie ma nic przeciwdeszczowego. Do szkoly dojezdza na deskorolce i nosi ze soba super studencki podarty z lekka zeszyt. W domu ma troche warzyw, ktore gotuje (jest wegeterianinem) ale raczej rzucaja sie w oczy (poza balaganem) przyprawy i szkocka oraz syrop klonowy. Wydaje sie byc troche zagubiony w rzeczywistosci, czesto sie zamysla i ma troche nieobecny wzrok. Chociaz to pewnie dlatego, ze duzo pali...
No wlasnie. W Kaliforni marihuana jest zasadniczo nielegalna, chyba, ze jest stosowana w celach leczniczych. Wskazan do stosowania jest co nie miara, wiec kazdy znajdzie cos dla siebie i tak faktycznie sie dzieje. Lekarze w zamian za odpowiednia kwote i zapewnienie, ze ma sie przewlekly bol np. glowy, wydaja specjalne medical card zezwalajace na zakup, posiadanie, transportowanie i hodowanie marihuany. Dowiedzielismy sie, ze taka przyjemnosc kosztuje 25$ za miesieczne pozwolenie na palenie a ok. 60-70 za roczna licencje. Zezwala ona na kupowanie, sporzywanie i hodowanie do 18 roslin! Lista wskazan medycznych obejmuje np. nudnosci i wymioty, nuzliwosc miesni (miastenia gravis), niektore zaburzenia psychiczne, raka, AIDS, WZW typu C, astme, jaskre, bezsennosc, przwelekle bole plecow i glowy,  depresje i leki (strach, nie lekartwa - nie mam tu polskich znakow) bolesne menstruacje... (zobacz tez tu: http://www.medicalcannabis.com/Indications-for-Use/indications-for-use). Will, u ktorego spalismy powiedzial, ze on sam sobie takiej karty nie zalatwil, ale jego dealer kupil trawe calkowicie legalnie :) Nasz gospodarz palil ja moze nie jak papierosy, bo nie co godzina, ale kilka razy dziennie. No i byl jakis taki... czesciowo w innym swiecie. O sklepy z medyczna marihiana mozna sie potknac i wszedzie unosi sie charakterystyczny zapaszek. Na glownym deptaku w Venice (w korej obecnie stacjonujemy) spotkalismy nawet nagabywaczy: 'Wstap i odbierz swoja medical card. Najtaniej!!" A potem widzielismy na plazy spory tlumek zlozony z kolorowych i kolorowo ubranych ludzi tanczacych w takt etno-muzyki na kilkadziesiat bebnow i grzechotek owianych marihuanowa mgielka. Ci dopiero wiedzieli o co w zyciu chodzi :)

Mimo tych rewelacji, Kalifornia jak na razie nie zrobila na nas oczekiwanego wrazenia. Pierwszego dnia po przyjezdzie (23.02) nasza glowna refleksja byla taka, ze Los Angeles wyglada po prostu jak miasto. Choc moze i jest to rewelacja, bo poprzednie miasta w ktorych bylismy jednak odroznialy sie na tyle, ze ich miastowatosc i normalnosc nie byla naszym pierwszoplanowym wrazeniem. Tutaj domy nie sa az tak ogromne, ulice sa brudne w normalnym stopniu i stopien upakowania ulic domami jest calkiem jak u nas. Egzotyke widac glownie w ogrodkach bo zamiast europejskich kwiatkow czeste sa tu kaktusy i mandarynki.

Wobec tych obserwacji nastepnego dnia pojechalismy miejskim autobusem w gory. Los Angeles jest ogromne - aglomeracje zamieszkuje ok. 15mln ludzi i z jednego konca na drugi jest ok. 70km. My bylismy zakwaterowani w polnocnej czesci, w Eagle Rock wiec na polnocny skraj, gdzie zaczynaja sie gory jechalo sie zaledwie 2h :). Zrobilismy sobie calkiem ladny gorski spacerek z widokiem na metropolie. Zdjecia beda jak znajdzaiemy kabelek od aparatu :)

kolejny dzien 25.02 byl bardziej emocjonujacy. Wybralismy sie do chinatown. Chinatown bylo jak z filmu :) Nie dosc, ze dozo Chinczykow to jeszcze pelno lampionow i innych ornamentow, dziwaczne sklepiki i mroczne zaulki :). Napisy byly po chinsku i ludzie mowili po chinsku.
Na ulicach, w roznych charakterystycznych miejscach byly tablice opisujace historie chinskiej dzielnicy i jej mieszkancow. Bylo to bardzo ciekawe i czesto ilustrowane zdjeciami, takze zwiedzalo sie wlasciwie jak porzadne muzeum. Najciekawsze jednak byly wnetrza sklepow. Niestety nie mozna bylo robic zdjec w srodku (!!! tez cos!!!) wiec nie moge nic pokazac, ale wierzcie mi, ze bylo to niesamowite. W kilku sklepach byly np. takie ogromne beczki pelne suszonych korzeni zen-szenia (z z kropka i n z kreska oczywiscie). Kosztowaly 200-300$za funt i byly przechowywane w beczkach! Co wiecej byly tam rozne rodzaje zen szenia - wieksze, mniejsze, rozne odmiany itd. U nas w ogole samego ziola nie widzialam, a tam - do wyboru do koloru. Zreszta nie tylko zen-szen byl tam do kupienia, sklepy byly po prostu pelne najbardziej egzotycznych ziol i surowcow. Cos niesamowitego. Weszlismy tez do apteki, w ktorej stary Chinczyk z Chinka przygotowywali chinskie mieszanki ziol, jak mnieniemam leczace choroby na ktore zachodnia medycyna nic nie moze poradzic :). Uzywali do tego recznych, bambusowych wag, a ziola byly calkowicie egzotyczne. Swietny widok. Poza ziolami spotkalismy tez cale stosy innych rzeczy, np. suszona noga jelenia z kopytem. albo suszony morski ogorek czyli sea cucamber, po polsku strzykwa: http://pl.wikipedia.org/wiki/Strzykwy. Suszone bylo tam z reszta wszystko - pecherze ryb, rozne zwierzaki, rosliny i owoce morza. Wiekszosc nazw nic nam nie mowila, wiec nawet trudno powtorzyc. W kazdym razie wrazenia niezapomniane. Najciekawsze chyba to, jak bardzo izolowany pozostaje ten chinski swiat. Zachodnia medycyna zaadoptowala raptem kilka ziolek tradycyjnie chinskich a teraz dowiedzialam sie, ze to co znam to zaledwie wierzcholek gory lodowej. Tak samo z kazda inna dziedzina - ciuchy, porcelana, ozdoby, jedzenie - okazuje sie, ze znamy tylko kilka przykladow z ogromnego bogactwa, jakie oferuje chinska kultura i do tego, zeby to bogactwo znalezc nie trzeba wcale jechac do Chin, ale wystarczy przejsc kilka przecznic z centrum Los Angeles! Kilka przecznic i calkowicie zmienia sie kolor skory osob na ulicy, architektura, menu w jadlodajniach i asortyment sklepow. Super!

piątek, 25 lutego 2011

21-23.02 Najdluzsza podroz naszego zycia

Przejazd pociagiem z Nowego Orleanu do Los Angeles trwal 46 godzin. Mimo to znieslismy go lepiej niz 14 godzinna podroz samolotem. Pociag byl bowiem luksusowy - przede wszystkim byl caly bardzo duzy, siedzenia byly wieksze, bylo wiecej miejsca na nogi a poza tym byl wagon obserwacyjny z wiekszymi oknami i siedzeniami ustawionymi na wprost okien (tak, ze szyi nie trzeba krzywic) i stolikami przeznaczonymi np. do gry w karty. Poza tym byly czyste kibelki zaopatrzone w mydlo i papier oraz reczniki i stolik do przewijania niemowlat. Wagon restauracyjny i mini sklepik, ktore nie mialy wcale tak zwariowanych cen jak sie spodziewalismy. Nawet gniazdka byly przy siedzeniach tak ze nie musielismy sie martwic o rozladowanie naszego okna na swiat - smartphona. Tyle ze przez wiekszosc trasy nie bylo zasiegu sieci :) Jedyna rzecz ktora nam doskwierala to klimatyzacja buchajaca prosto na nas i utrzymujaca w pociagu temperature okolo 17 stopni. W dzien jeszcze do zniesienia, ale spac przy tym bez przykrycia trudno, a (przez wlasna glupote, ktora sobie cala droge wypominalam) jedynym przykryciem jakim dysponowalismy byla moja flanelowa koszula. Mozna bylo kupic koc za 15$ co kazalo nam przypuszczac, ze specjalnie tak ta klimatyzacje nastawiaja. Takze niezle wymarzlismy i mimo dlugiej podrozy i masy miejsca do spania wysiedlismy bardzo niewyspani...
Pociag jechal niezbyt szybko przez wiekszosc czasu i mial kilka dluzszych postojow po drodze. Razem przejechalismy ok. 3500km. Pierwszego dnia jechalismy przez Louisiane i wieczorem wjechalismy do Teksasu, do jego bagiennej czesci, wiec krajobrazy byly podobne do tych, ktore juz widzielismy w trakcie naszych wczesniejszych wypraw. Drugiego dnia za to jechalismy przez Teksas wlasciwy, czyli Prawdziwa Prerie, taka jak w westernach. Maniuch co chwila sie zamyslal :) Widoki byly piekne i bardzo inne od wszystkiego co widzielismy wczesniej. Ciagnace sie bezkresne piachy pokryte kaktusami i wysuszonymi krzaczkami i majaczace w oddali a czasem zupelnie blisko plaskie westernowe wzgorza skalnialy do zadumy. Jechalismy przez teksas okolo doby. Po drodze minelismy zaledwie kilka miasteczek a poza tym pustkowia i nieuzytki. To bylo naprawde cos, czego w europie sie nie uswiadczy - setki kilometrow bez zywej duszy. Inna rzecz sama roslinnosc i kolor ziemi, zupelnie obce europejskim obserwatorom. Niestety najlepsze widoki, czyli jazda przez Kordyliery miala miejsce w nocy, wiec nic nie bylo widac.

W pociagu panowala bardzo przyjacielska atmosfera i udalo mi sie pogadac z kilkoma ludzmi. Podrozowali ludzie wszystkich chyba klas spolecznych i kolorow. Tu pierwszy raz spotkalam (maniuch w tym czasie spal a raczej kostnial) Amerykanina prawdziwie jak z obrazka. Byl to starszy pan, na emeryturze, ktory swiata poza USA nie widzial (doslownie i w przenosni). Wychwal mi zalety tego kraju, powtarzal filmowe slogany o wolnosci i amerykanskim dobrobycie i najlepszosci zupelnie na powaznie. Opowiadal mi miedzy innymi jak wspaniali Amerykanscy lekarze go wyleczyli i jak wszystkich lecza, bo sa najlepsi i tutejsza sluzba zdrowia jest na najwyzszym poziomie, a poza tym nikogo nie oddtraca, tylko wszystkich rowno traktuje. Czy ktos jest biedny, czy bogaty - dostanie taka sama pomoc i to najlepsza pomoc! Poza proamerykanska trescia, byla tez amerykanska wszystko-upraszczajaca forma. Sluchalo sie z przyjemnoscia :) Twierdzenie, ktore mi sie chyba najbardziej podobalo brzmialo mniej wiecej tak: Europa? Nigdy nie chcialem tam jechac. Podrozuje duzo, ale do Europy? A co tam moze byc takiego skoro juz 500 lat temu ludzie stamtad chcieli wyjechac tutaj?" :)
Byl tez ortodoksyjny (chyba)Zyd z dluga broda charakterystycznie wygolona w czesci gornej twarzy i zapuszcznona z dolu rzuchwy i jego zona w tradycyjnym czepku i tradycyjnej wszystkozaslaniajacej sukience oraz ich dzieci. Pisze "chyba zyd", bo mimo tych cech i tego, ze byli w Polsce po drodze do Izraela, w celu odwiedzenia zydowskiego getta i obozu w Majdanku, nie nosil jarmulki ani niczego na glowie.
Byl uliczny grajek, ktory z rodzinnego miasteczka w stanie Waszyngton wyjechal grac do Nowego Orleanu i zostawil dom pod opieka swoich mlodszych braci (w wieku 21 i 25 lat) i teraz wlasnie wracal (5-dniowa podroz), zeby tych braci osobiscie doprowadzic do porzadku i przypomniec im, ze placenie podatku od ziemi i rat kredytu hipotecznego to wazna sprawa :)
Podroz sie skonczyla i zaczelo sie zwiedzanie Kalifornii i juz zalujemy, ze reszte dlugich tras zrobimy samolotami :)

18-20.02 Nowy orlean tym razem sloneczny

Kamil wyrazil chec zwiedzenia miasta wiec kolejny dzien zszedl nam na lazeniu po nowym orleanie. Tymczasem zaczal sie karnawal wiec ulice byly bardziej zapelnione zwiedzajacymi i grajkami. Bylo jeszcze bardziej imprezowo i turystycznie niz wczesniej ale tez bylo jeszcze bardziej muzycznie i nowoorleansko. Z drugiej strony podczas szlajania trafilismy do dzielnicy w ktorej wczesniej nie bylismy, po drugiej stronie rzeki. Uderzyl nas jej spokoj. Bylo tam calkowicie cicho, spokojnie i uporzadkowanie - tak, ze gdyby nie styl architektoniczny domkow nie pomyslelibysmy ze to to samo miasto.
Wieczor jak zwykle spedzilismy na koncercie ;) Kolejne dni tez spedzilismy na ogolnym szwendaniu. nie mielismy juz za bardzo pomyslu na to co robic wiec lazilismy po parkach, spotkalismy sie z Louisem (naszym wczesniejszym gospodarzem) i troche odesapalismy wczesniejsze wojaze. Wieczory mielismy bardziej urozmaicone. Widzielismy jedna karnawalowa parade, ktora zasluguje na osobny opis.
Otoz w Nowym Orleanie karnawal, a w szczegolnosci jego koncowke obchodzi sie organizowaniem parad, czyli pochodow ludzi w kostiumach. Udzial w paradzie moga brac tylko czlonkowie specjalnych klubow (kazda parada ma swoj klub) i ich przyjaciele (musza miec zaproszenie). Do niektorych tradycyjnych klubow moga nalezec tylko czlonkowie dobrych rodzin i musza placic duze skladki.W innych klubach wystarczy placic skladki. Kluby, poza spotykaniem sie i zbieraniem kasy zajmuja sie przez caly rok przygotowywaniem kostiumow na swoja parade. No i rzeczywoscie niektore kostiumy ktore widzielismy byly bardzo dopracowane i bardzo pomyslowe. Cala parada byla dobrze zorganizowana i kazdy wiedzial co robi.Ludzie byli podzieleni na grupki tematyczne, przebrane na ten sam temat. Zwyczajem jest, ze paradujacy rozdaja licznej publicznosci tandetne pamiatki. Najabrdziej tradycyjne sa plastikowe korale, tzw. beads ale my dostalismy tez plastikowego karalucha, gwizdek, zydowski baczek... Oglone nasze wrazenia: ciekawa, zabawna, wystawna, pomyslowa, przemyslana, dopracowana.

Inna nowoorleanska atrakcja ktora zaliczylismy byl klub go go. Stwierdzilismy, ze jesli mamy zobaczyc klub ze striptizem to tylko w Nowym Orleanie ;-) To co glownie stamtad wyniaslam a raczej co tam zostawilam to kompleksy ;-) Poszlismy do klubu ktory nie pobieral oplat za wejscie i dziewczyny ktore tam wystepowaly nie bardzo mialy sie czym pochwalic jesli chodzi o budowe ciala... Za to wyginaly sie profesjonalnie i moglismy podziwiac ich ruchy. Ogolnie wiec, tak samo jak wszytko inne co tu zastalismy, wkladamy klub go go miedzy zdobyte doswiadczenia.
Nastepnego dnia bylismy z Louisem na czyms w rodzaju koncertu charytatywnego na rzecz organizacji "solutions no shooting" walczacej ze strzelaninami wsrod mlodziezy. Wystepowaly nowoorleanskie slawy muzyczne wiec znow dostalismy niezla porcje swietnej muzyki. np. to: http://www.youtube.com/watch?v=UnxICY3RB6U

15-17.02 Plantacje Poludnia

Kolejnym punktem na naszej trasie miala byc Louisianska kraina plantacja. Ostatecznie zobaczylismy dwie plantacje znajdujace sie nad rzeka Mississippi, oraz kolejne dwie znajdujace sie w poblizu Baton Rouge (stolicy stanu Louisiana). Kierujac sie ulotla reklamujaca "festiwal plantacji" wzdluz Mississippii skierowalismy sie do plantacji o nazwie San Francisco. Juz po drodze zaczelismy watpic w atrakcyjnosc tego wyboru, okolica byla bowiem wybitnie przemyslowa i nic nie wskazywalo na to zeby zza rogu mialy sie wylonic zyzne pola bawelny lub trzciny cukrowej. Okazalo sie ze owa plantacja to nie za duzy budyneczek wcisniety pomiedzy potezne kompleksy fabryczne, otoczony grubymi, ciagnacymi sie we wszystkich kierunkach, rurami. Zniecheceni takim widokiem oraz horendapnie wysoka cena biletow wstepu, postanowilismy ruszyc do nastepnej plantacji, majac nadzieje ze tym razem trafimy na bardziej ruralne obszary.
Tak sie faktycznie stalo i plantacja do ktorej trafilismy okazala sie byc bardzo fajna. A wlasciwie nawet nie tyle sama plantacja byla interesujaca co przewodniczka oprowadzajaca wycieczke. Mowila tak, ze nie sposob bylo jej nie wierzyc. Feminstyczne przeslanie o silnych kobietach zarzadzajacych plantacja dalo sie wyczuc w niecierpiacym sprzeciwu glosie przewodniczki. Do tego babka mowila z silnym poludniowym akcentem tak ze nie moglismy sie z maniuchem powstrzymac od usmiechania sie i zerkania na siebie. Plantacja sama w sobie byla urzadzona raczej skromnie, choc kolorowo, wygodnie i ciekawie. Przeciwnie do kolejmej plantacji na naszej trasie, ktora byla bardziej klasyczna- urzadzona z przepychem, z iscie filmowa alejka starych debow, kolumnami, zdobionymi meblami i wszystkim czego mozna sie spodziewac po plantacji. Przewodniczka natomiast, choc byla ubrana w w suknie ktora miala przypominac XIX wiek, byla kiepska i nie wniosla za duzo ciekawych informacji. Poza tym widzielismy jeszcze dwie plantacje i generalnie mamy troche obserwacji dotyczacych organizacji zycia w takich miejscach. Na przyklad standard zycia niewolnikow w widzianych przez nas plantacjach byl relatywnie wysoki, szczegolnie jesli porownac go do warunkow na polskiej wsi XIX wieku... Miejsca nie mieli wcale mniej i raczej nie brakowalo im miesa, czyli wielkiego zbytku na polskiej wsi. Ponadto okazuje sie ze plantacjami w wiekszosci zarzadzaly kobiety, mezczyzni albo przepuszczali zarobki w miescie, albo zajmowali sie interesami wyzszego kalibru. W plantacji noszacej wszystko mowiacej nazwie Debowa Aleja krecono kilka scen "Wywiadu z Wampirem" co dodawalo smaczku zwiedzaniu.

wtorek, 22 lutego 2011

12-14.02 Louisianska przyroda

Wyprawa poza Nowy Orlean zaczela sie z poslizgiem. Bylismy umowieni z Kamilem (moim bratem) oraz Samem (naszym szwajcarskim kolega) i jednym zapoznanym przez niego Szwedem na 9 rano w hostelu. Sprzatnelismy sie wiec od Louisa, wypozyczylismy samochod i zajechalismy do hostelu ale niestety Kamila tam nie bylo. Nie dawal tez znaku zycia ani nie bylo nikogo o jego nazwisku w ewidencji zakwaterowanych. doszlismy do wniosku, ze jesli zyje, to nie ma go w miescie. kiedy zastanawialismy sie co w zwiazku zgym zrobic (zujac owsianke w mcdonaldzie) kamil sie skontaktowal i okazalo sie ze spoznil sie na samolot i dopiero teraz przylecial. Skompletowawszy ekipe ruesylismy do krwju Cajunow.
O tym co widzielismy chyba lepiej opowiedza zdjecia wiec zapraszam do galerii obok.
czas spedzalismy glownie w samochodzie albo na lonie przyrody. zobaczylismy 4 parki krajobrazowe, spotkalismy kilka pancernikow i cale tlumy wiewiorek. byly tez ladne ptaki, ale szybko uciekaly. Podziwialismy rosnace na mokradlach cyprysy i dzikie, ogromne magnolie. Kajakowalismy bo blotnistym jeziorku i spacerowalismy po louisianskim lesie.
rozmawialismy tez duzo z gadatliwym szwajcarem, ktory opowiadal bardzo ciekawe rzeczy o szwakcarii i mial fajne, niekiedy inne od naszych obserwacje o ameryce.

Poza atrakcjami przyrodniczymi zaliczylismy fabryke super ostrego sosu tabasco, ktora byla tak amerykanska ze az nam paski i gwiazdki w oczach zaswiecily :-)
Odbylismy tez niezbyt imteresujacy wieczorny spacer po Lafayette w ktorym spalismy i bylismy na bardzo fajnym koncercie nowo orleanskiego zespolu "soul rebel"

Zimno zimno ale muzyka gra

Kolejme dwa dni nie byly najbardziej udane a to za sprawa dojmujacego zimna. przez wiekszosc 10.02 i czesc 11.02 siedzielismy po prostu w domu dlubiac w internecie (miedzy innymi kupilismy bilety do Kalifornii). Za to wieczory w trakcie ktorych eksplorowalismy z Louisem lokalne style muzyczne byly fajne.
Najpierw bylismy na imprezie zydeco (to nazwa stylu muzycznego, proponuje sobie zgooglowac).Impreza wygladala troche jak potancowka country tyle ze muzyka troche inna. Po raz kolejny zadziwila nas otwartosc, spontanicznosc i serdecznosc Amerykanow- z tanczeniem nikt nie mial problemu, kazdy mogl swobodnie podejsc do kazdego, nie bylo widac popularnych u nas podpieraczy scian za to byla swoboda zabawy i tanca takiego na jaki kazdy uczestnik mial ochote. bawili si i starzy i mlodzi i widac bylo, ze tancza dla przyjemnosci a nie z grzecznosci czy obowiazku. byly tez osoby ktore tanczyly co ktorys taniec i takie ktore nie tanczyly wcale. ale przede wszystkim rzucalo sie w oczy to,ze zabawa byla calkowicie spontaniczna be zadnego wyciangania, namawiania i wahania jakie spotyka sie u nas.

11.02 zobaczyliwmy soboe garden district czyli dzielnice willi bogatych plantatorow. bylo ladnie choc troche oniesmielajaco - znowu otoczyla nas amerykanska mania wielkosci. wille byly po prostu OGROMNE. Nie zabawilosmy dlugo bo bylo chlodno i zrobilam sie chorobowo senna.reszte dnia spedzilam wiec grzejac sie w lozeczku a maniuch wieczorem poszedl z Louisem na kolejme super koncerty

Nowy Orlean - miasto muzyki

Jak widac z blogiem nie idzie mi za dobrze. za pare godzin kalifornia a ja dalej pisze o nowym orleanie... bede sie wiec bardziej streszczac.
9.02 byl pamietny. poprzedniego dnia. gdy przechadzalismy sie ulica, zaczepila nas staruszka,proszac o pomoc w zaladowaniu do samochodu kilku kartonow z winylami. wywiazala sie rozmowa, ktorej skutkiem bylo zaproszenie nas do lokalnego radia. Zaproszenie przyjelismy i w radiu sie stawilismy i zgodnie z zapowiedzia spotkalismy w nim blusemanow z Polski, ktorzy zostali przywiezieni do Nowego Orleanu przez jakiegos entuzjaste, ktoremu sie spodobali na festiwalu bluseowym w Memfis(w ktorym to festiwalu owi muzycy brali udzial). W nowoorleanskiej radiostacji wwoz.com mieli dac krotki koncert, a poniewaz my sie nawinelismy to zaspiewali jeszcze jedna piosenke z miejscem na chorki, ktore my osobiscie robilismy w audycji na zywo. Radiostacja swoja droga jest swietna i mozna jej sluchac w internecie, wiec polecamy: wwoz.com.

Po tych przezyciach udalismy sie z nowopoznanymi Polakami na oboad i spacer. Z jednym z nich spotkalismy sie jeszcze pozniej w klubie a poza tym zostalismy obdarowani ich plyta z autografami, ktora obecnie ma Kamil i moze wam pokazac na urodziny babci.

tego dnia ptzeprowadzilismy sie do Louisa, jedynego czlowieka w Nowym Orleanie, ktory zgodzil soe nas przenocowac. Louis uzyczyl nam mieszkania na 3 dni, az do przyjazdu kamila i okazal sie swietnym gospodarzem, opowiadajacym ciekawe historie lokalne i zabierajacym w warte zobaczenia miejsca. Na poczatek zabral nas do supermarketu, w ktorym za 5$ kupilismy talerz swiezych, lokalnych,miesistych krewetek, ugotowanych i gotowych do smakowitego spozycia. Maniuch, ktory jest fanem krewetek byl w siudmym niebie i ja tez bylam pod wrazeniem jak wiele smaku i konsystencji traca te male zwierzaki przez mrozenie i przywozenie z Chin... Zgodnie wiec twierdzimy,, ze jesli wydaje wam sie ze wiecie jak smakuja krewetki to sprobujcie swiezych a nie z mrozonki.

niedziela, 20 lutego 2011

Ogloszenia parafialne

Drodzy blogo-czytelnicy! Jak byc moze czesc z was pamieta, zgodnie z planem, mamy w najblizszym czasie oposcic Louisiane. Pierwotnie naszym nastepnym krokiem mialy byc Great Smokey Mountains. Ale zgadnijcie co? Lezy tam snieg a na narty sie nie pisalismy. Tak wiec, po krotkiej dysksji, popartej sprawdzeniem cen biletow, postanowilismy nasz plan zmienic. Tak wiec, nie jedziemy do Tenessee ani do Karoliny, ani gdziekolwiek gdzie w tej chwili jest zimno. Nie. Jedziemy do Kalifornii. Przez "jedziemy" mamy na mysli pociag, w ktorym spedzimy 46 godzin. To dopero wyzwanie, czyz nie? Przy okazji kupilismy bilety (tym razem lotnicze) na dalsza czesc podrozy. Zaktualizowany plan prezentuje sie nastepujaco: 23.02 przyjezdzamy do Los Angeles, 23.03 ladujemy w Waszyngtonie DC, 13.04 lecimy z Nowego Jorku z powrotem na Floryde, skad 14.04 wracamy do Polski.

sobota, 19 lutego 2011

7 i 8.02 - zimny Nowy Orlean

Pogoda sie popsula i popsula nam plany.... Zrobilo sie zimno (ok. 5-7) stopni a my rozpieszczeni florydzkimi upalami bylismy zgubieni... W zwiazku z tym kolejne dwa dni byly raczej ubogie - zwiedzilismy tylko atrakcje w zamkniętych pomieszczeniach.

Po poludniu 8.02 umowiliśmy sie z naszym szwajcarskim kolegą Samem, w celu pójścia razem do jednego z licznych Nowo Orleańskich klubów z muzyką na żywo. Trafiliśmy na skraj Francuskiej dzielnycy do świetnej knajpy, do której zachodzą nie tylko turyści ale też prawdziwi lokalsi. To co tam spotkaliśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Klubik był super niepozorny - mały, niezbyt starannie urządzony. Z brzegu mieli małą scenkę na której rozsiadł sie zespół - Kontarbas, gitara basowa, banjo, perkusja, trąbka, puzon, saksofon. Już samo zestawinie robi wrażenie :) Muzyka była super. Niby jazz, ale zupełnie inny od tego, jakie spotyka sie w Polsce - nie była to muzyka smętnych wirtuozów tylko pełna życia i energii, złożona z plejady dzwięków i melodii Muzyka. Słuchało sie z przyjemnością, zwłaszcza, że wstęp był za darmo. Ale najlepsze mialo dopiero nastapic :) W pewnym momencie do knajpy weszlo dwoje mlodych ludzi. Zamowili drinki, zdjeli wierzchnia odziez i ... zaczeli tanczyc. Ale nie podrygiwac w blizej nie znanym rytmie i przytupywac niemrawo tylko tanczyc calkiem profesjonalnie. Wyczyniali najdziksze figury, obroty, zalamania rytmu i wymachy cialem. Tanczyli tak swietnie, ze mialam ochote dac im napiwek! Z wrazenia zagadnelam stojaca obok mnie pania i dowiedzialam sie, ze ta dwojka to miejscowi instruktorzy tanca :) :) Uspokoilam sie troche, ale tylko na chwile bo zaraz po tym weszlo do klubu jeszcze pare osob, ktore po krotkim przywitaniu sie z muzykami i tancerzami sami zaczeli tanczyc i to nie mniej dobrze. Tanczyli w roznych zestawieniach i wchodzac wprost z ulicy wlaczali sie do zabawy. W trakcie koncertu (i pokazu swietnego tanca) jeden z muzykow pozegnal sie ze wszystkimi i sobie poszedl a po jakiejs pol godzinie przyszedl inny gosc i po krotkim przywitaniu usiadl na wolnym miejscu na scenie i dolaczyl sie do koncertu :) Stalismy oniemiali patrzac na ten pokaz.

piątek, 11 lutego 2011

6.02 dlugi dzien pelen wrazen

Podroz z Orlando na Florydzie do Nowego Orleanu w Louisianie trwala 15.5 godziny (troche ponad 1000km). Droga byla wiec dluga i nudna, ale jechalismy w nocy wiec wiekszosc czasu udalo nam sie przespac. Po drodze poznalismy Szwajcara, z ktorym spedzilismy potem caly dzien.

Jak tylko przyjechalismy i zakwaterowalismy sie w hostelu (nie udalo nam sie znalezc gospodarza z couch surfingu) ruszylismy na zwiedzanie razem z Samem. Poszlismy oczywiscie do francuskiej dzielnicy i nad Missisipi. Pierwsze wrazenie bylo takie, ze Nowy orlean jest brudniejszy od wczesniej zwiedzanych miast - centrum jest co prawda odpicowane jak zwykle, ale szybko zaczyna sie strefa brudu.

Spotkalismy sporo opuszczonych budynkow i tych malych, i ogramnych biurowcow. Zapewne skutki huraganu i wyludnienia miasta.

Poza tym Nowy Orlean jest w swoim wygladzie i klimacie duzo bardziej europejski od wczesniej zwiedzanych miast. Amerykanski wplyw widac glownie w szerokosci ulic i ich prostopadlym polozeniu :)

Francuzka dzielnica i Burbon street jest bardzo rozrywkowo-turystyczna. Na zmiane sa bary i sklepy z pamiatkami. Uliczni grajkowie na kazdym rogu.

WIeczorem zdecydowalismy sie wziac udzial w wydarzeniu sportowym i obejrzec w knajpie Superbowl - jakis wazny mecz footballu amerykanskiego.

Mecz trwal 4 godziny, ale nie bylo zle, bo caly czas staralismy sie zakumac zasady :) Poza tym Sam okazal sie cennym nabytkiem, bowiem jest on typem zagadywacza. Zaprzyjaznil sie zaraz z jednym lokalsem i dzieki temu moglismy sobie z nim pogadac :) Nie dosc, ze wyjasnial nam cierpliwie zasady gry to jeszcze opowiadal rozne rzeczy i umilal nam czas.

Dzien spedzilismy bardzo intensywnie i jak sie potem okazalo, zdazylismy zwiedzic prawie wszystkie najwazniejsze miejsca w miescie, obejzec najwazniejsze wydarzenie sportowe, dowiedziec i sprobowac lokalnych specjaow kulinarnych i zaznajomic z kilkoma podstawowymi terminami z lokalnej kultury :)

5.02 - dluuuugi spaceeer po Orlando i amerykanski konsumpcjonizm

Byl to dzien przeprowadzki do Louisiany. Nasz super gospodarz podwiozl nas rano na stacje Grayhounda -tutejszego PKSu (tyle, ze prywatnego) i pojechal do pracy a my mielismy jeszcze caly dzien do wykozystania bo autobus byl dopiero wieczorem.

Po wejsciu na dworzec, w celu znalezienia jakiejs przechowalni bagazu spotkala nas niemila niespodzianka. Juz przy drzwiach rzucili sie na nas ochroniarze i kazali otwierac plecaki i wszystko pokazywac. Nasze zdumienie, jak mozna sobie wyobrazic, bylo ogromne - chcielismy tylko zapytac, czy mozemy przechowac plecaki a oni sie na nas rzucaja. Co wiecej byli glusi na nasze tlumaczenia, ze my tu tylko na chwile i ze jeszcze nie jedziemy - wzieli sie do przeszukiwania. Na szczescie zniechecili sie widzac ciasno spakowane manatki i ograniczyli do przepytywania, czy nie mamy zadnej broni itp. do niczego sie nie przyznawalismy bo broni nie mielismy ale pan zaczal z naciskiem pytac czy nie mamy nozy. po chwili przypomnialo nam sie ze mamy jeden kieszonkowy noz, wiec go wyciagnelismy do pokazania. Okazalo sie, ze polityka Grayhounda jest taka, ze nie mozna przewozic nozy, nawet w bagazu nadanym i ze jesli chcemy ten noz zachowac to musimy zaplacic dodatkowe 10$ i wyslac go czyms w rodzaju przesylki konduktorskiej...

Tu jest miejsce na refleksje nad amerykanskim standardem obsugi kienta. otoz standard ten jest bardzo wysoki. Caly czas nie mozemy wyjsc z podziwu nad tym jacy mili sa dla nas wszyscy uslugodawcy. Kazdy, nawet byle sklepikarz, zapytuje nas z usmiechem jak sie mamy, zyczy milego dnia i dziekuje za wizyte. Niejeden rozwija konwersacje i dopytuje skad jestesmy i wyraza zachwyt nasza wyprawa. Niektorzy - szczegolnie kelnerzy - w ogle sie z nami zaprzyjazniaja, zartuja, opowiadaja jakies historie albo anegdotki. Nie jestesmy w stanie wychwycic w tym falszu, choc mozna by sie spodziwac, ze sprzedawca na stacji benzynowej ma w nosie to jak dlugo juz jestesmy w USA i czy nam sie podoba, a sklepikarz olewa to jak sie mamy. Wiec choc spodziewamy sie, ze nie pytaja sie powaznie, tylko burcza z grzecznosci, nie widzimy zadnych tego objawow :-) Przy tym sa we wszystkim bardzo pomocni i chetni poswiecic czas, zeby nam wszystko wyjasnic (moze z wyjatkiem obslugi w jadlodajniach, ktora zadaje milion trudnych pytan, z ktorych nic nie rozumiamy) Wszystko to sprawia z jednej strony, ze czujemy sie bardzo zadbani jako klienci, z drugiej strony przyczynia sie do naszej opini o serdecznosci Amerykanow jako takich.
Mysle, ze takie podejscie do ludzi jest za razem skutkiem, przejawem jak i przyczyna rozwinietej na nieslychana skale kultury "konsumenckiej". Dochodzimy do wniosku ze konsumet nigdzie nie moze miec sie lepiej niz w USA. Po pierwsze, jak juz pisalam,  obsuga na kazdym kroku jest niemal doskonala. Po drugie ilosc miejsc w ktorych mozna cos kupic (towar albo usluge) jest wieksza niz u nas. Prawie kazda uliczka pokryta jest wszelkiego typu butikami i sklepikami, a galerie handlowe sa monstrualne (o tym szerzej za chwile). Do tego kazda, nawet najbardziej pierdolowata atrakcja, ma jeden obowiazkowy punkt: gift shop, czyli sklep z pamiatkami. Miejscowosci turystyczne, jak Key West  to w gole skladaja sie glownie z gift shopow i barow. No i nalezy wspomniec, ze wybor pierdol jakie mozna sobie kupic w kazdym z tych sklepikow po prostu przekracza ludzkie pojecie :) W ogole wybor dobr jest niespotykany. Kontrastujac opowiesci z PRLu ze stanem zaopatrzenia w obecnej Polsce ma sie wrazenie, ze wszystko co sie chce mozna kupic. Wszystkim tak myslacym polecam odwiedzimy w supermarkecie amerykanskim :) Tu dopiero mozna kupic wszystko, a nawet wiecej niz dusza zapragnie :)
A teraz, zebyscie sie nie zaslodzili, lyzka dziegciu - dworzec Grayhounda w Orlando calkiem nie pasuje do tego obrazka. Wszyscy sa opryskliwi i surowi, a pracedury bez sensu utrudniajace zycie. Po raz pierwszy w Stanach poczulismy sie tak jak nas wszyscy straszyli: calkowicie sprowadzeniu do parteru i potraktowani z pogardlia nieuprzejmosicia...

W tym guscie dyskusje toczylismy w trakcie naszego prwie 10 godzinnego spaceru po miescie. Za cel obralismy sobie marzenie maniucha - sklep z komiksami :)
Sklep byl daleko (a jak sie potem okazalo jeszcze dalej) a po drodze byla biedna dzielnica. Do tej pory nasze zwiedzanie Stanow nasuwalo jeden wniosek: jest to bardzo bagaty kraj. Ludzie zyja w luksusach i niczego im nie brakuje. Oczywiscie slyszelismy nie raz, ze USA sa krajem roznic spolecznych i choc bogate dzielnice sa bardzo bogate, biede sa bardzo biedne. Nasz spacer przez biedna dzielnice nie potwierdzil tych plotek. Bylo widac, ze ludzie sa tu biedniejsi niz w tych bogatszych dzielnicach ale nadal standard byl taki jak w polskich, moze nie luksusowych, ale dobrych dzielnicach. Roznica miedzy bogata a biedna okolica wyrazala sie glownie w ilosci smieci na ulicach i stanie farby na domach - wiec nie w rzeczach zasadniczych :) Domy, choc nie tak olbrzymie jak u bogatych, nadal byly calkiem duze i na pierwszy rzut oka niezle wyposazone. Samochody to samo - nie takie super duze i dobre ale nadal niezle i przede wszystkim - byly. Jednak u nas jesli ktos jest biedny, to np. na samochod go nie stac, na klimatyzacje tez nie. Ogolnie nasze wrazenie bylo takie, ze jesli to jest biedna dzielnica, to jaka dzielnica byloby zwykle polskie osiedle? przechowalnia dla bezdomnych?

Inna obserwacja z biedej dzielnicy to lokalny McDonald's (kolejna cegielka do obrazu biedaka - je w McDonald's - ktorego biedaka w Polsce stac na sniadanie, w taniej nawet, jadlodajni? A tu widzielismy bezdomnych kupujacych sniadanie...) Do faktu, ze jestesmy jedynymi bialymi juz zdazylismy przywyknac. To co nam sie spodobalo w tym lokalnym McDonaldzie to "rodzinna" niemal atmosfera. Obsluga zwracala sie do klientow po imieniu albo nazwisku wolajac "panie Kowalski, placki dla Pana!". Wiele osob spontanicznie zaczynalo rozmowe i w ogole czulo sie, ze wszyscy sie znaja i spotykaja tu codziennie. Bardzo to bylo fajne.

Kontynuowalismy nasz spacer w kierunku centrum handlowego, w ktorym znajdowal sie poszukiwany sklep z komiksami. Nie bede was (i siebie) zanudzac szczegolami naszego bladzenia. Powiem tylko, ze centrum do ktorego trafilismy bylo OGROMNE. Zgubilismy sie w nim kilkukrotnie i nogi nas bolaly od wydeptanych tam kilometrow...

Na zdjeciu widac czesc tej mega butikowni - to jasne to parking przy sklepikach...

Po wielu godzinach dotarlismy do tego sklepu, ktory faktycznie okazal sie zaopatrzony we wszystko czego dusza komiksiarza zapragnie. Maniuch z lekko opadla szczeka nie nadawal sie do oprowadzania, wiec zajelam sie czytaniem jednego z komiksow, w czasie gdy on sobie zwiedzal ten przybytek i w sumie dobrze spedzilismy czas :)